wtorek, 12 sierpnia 2014

Wada ósma: Cierpienie w samotności szpitalnych ścian.


 Przez długi czas nie możesz mówić, choć bardzo się starasz.
Ciężkie niczym ołów powietrze przechodzi przez twoje ciało, pozostawiając po sobie coś w rodzaju niewidzialnego znaku, który ma być potwierdzeniem swojej obecności tam, gdzie już niedługo nie będzie miało szans się dostać, zresztą ty już się nie oszukujesz, wiesz o wszystkim, co w bliżej niekreślonej przyszłości się wydarzy i już cię to nie przeraża. Niewyjaśnionym trafem pogodziłeś się ze śmiercią, zdążyłeś przebaczyć jej to, iż wkrótce po ciebie przyjdzie. Oczekujesz tej wizyty z prawdziwym utęsknieniem w swych błękitnych oczach.

Przez pierwsze dni nie potrafisz chodzić, bo ciągle się potykasz. Wydaje się to względnie niemożliwe, jednak tak właśnie jest w rzeczywistości. Nie jesteś w stanie postawić chociażby jednego kroku, który byłby godny dorosłego i w pełni dojrzałego człowieka. Tak, dojrzałeś. Nie w momencie, w którym dowiedziałeś się o swojej chorobie, ale wtedy, gdy ona powiedziała ci to, co złamało twoje serce na dwie równiutkie połówki. Oczywiście, starasz się je zszyć, zacerować, a nawet wypchać powstałą dziurę jakimiś marnymi strzępkami materiału, niemniej nic nie pomaga, gdyż za każdym razem, gdy chcesz wbić w nie igłę, przez twoje ciało przechodzi niewyobrażalny ból, a ty sam zaczynasz się dusić.

Nienawidzisz tego stanu. Nienawidzisz tego, że to właśnie ta dziewczyna cię do niego doprowadziła. I w końcu nienawidzisz jej samej.
Z całego serca swego, ze wszystkich sił swoich…

Niemniej są też dni, w których starasz się być uczniem. Podejmujesz nierówną walkę o to, by jakoś zapomnieć, by stworzyć maleńki, szary, przeciętny, ale przede wszystkim swój świat, do którego nie masz zamiaru wprowadzać nikogo. Twoim nauczycielem jest ten jakże niesprawiedliwy los.
Zaciśniętą w pięść dłonią uderzasz w podłogę tak, iż echo odbija się od tych beżowych , otaczających cię, ścian. Powód tego, co robisz jest chyba dla każdego jasny.

Bezsilność.
Czysta, ale jakże chora, spowodowana faktem, iż nie jesteś w stanie dążyć do tego, co sobie zamierzyłeś tylko dlatego, że nadal kochasz.

Czy to właśnie nazywasz irracjonalizmem?

 

*

Doktor Jerzy w milczeniu przypatruje się twoim najnowszym wynikom. Zauważasz, że dziwnie marszczy brwi, kartkuje kolejne strony historii choroby, coś sprawdza, czegoś szuka, porównuje kolejne zdjęcia rentgenowskie twych płuc.
Siedzisz na wygodnej kanapie, która bynajmniej nie jest przyzwyczajona dla zwykłych pacjentów, ale ty nim przecież nie jesteś. Stawiasz łokcie na kolanach, splatasz dłonie prawie jak do  modlitwy, opierając na nich twarz. Milczysz; mimo wszystko boisz się odezwać, bo co możesz tak właściwie usłyszeć?

- Jest źle, Kamil. – suchy głos lekarza przecina tą milczącą ciszę panującą wokół twojej osoby, strącając wszelakie resztki czegoś, co mogłeś nazwać mianem potencjalnego szczęśliwego zakończenia.
Nie poruszasz się ani o milimetr, choć twoje procesy życiowe na jakiś ułamek sekundy zamierają. Kiedy ponownie budzą się do życia, w wyrazie twojej twarzy chyba nic się nie zmienia, otoczenie również wydaje się takie samo, a sam świat po prostu nadal porusza się swoim własnym rytmem, niemniej uważasz, że jest on dla ciebie zbyt szybki i nie jesteś w stanie zrównać z nim kroku, nawet nie próbujesz. Nadal spoczywasz na tej samej kanapie, Jerzy patrzy na ciebie swoim przenikliwym wzrokiem, a ty przyznajesz sam przed sobą, iż zaczynasz wierzyć w coś takiego jak obojętność.

Bo tak, jesteś obojętny. Niewiele obchodzi cię nawet własna śmierć.
Poznajesz też piękno. Chyba pierwszy raz możesz użyć tego określenia w innym odniesieniu aniżeli do Rozalii. Bo to uczucie kompletnego wyobcowania na wszystko, co się dzieje wokół ciebie, zaczyna cię po prostu cieszyć oraz zadowalać, co nawet tobie wydaje się dziwne.

- Miałeś jakieś ataki w ostatnim czasie? – pytanie, które zadaje Jerzy, skierowane jest oczywiście do ciebie, niemniej twoje myśli krążą gdzieś tak daleko, iż w pierwszej chwili w ogóle go nie słyszysz, następnie rozmyślasz nad jego sensem, później składasz do kupy poszczególne słowa. A kiedy już faktycznie wiesz, co lekarz chciał przekazać, robisz dokładnie to, w czym jesteś już perfekcjonistą. Kłamiesz.
- Nie. Nie miałem, czuję się dobrze.  – sam w sumie nie wierzysz w to, co mówisz, nie dziwisz się, więc temu podejrzliwemu spojrzeniu, którym uraczył cię mężczyzna. Przejrzał cię bez najmniejszego trudu, więc nie widzisz dalszej potrzeby ukrywania tego wszystkiego, co niemalże wyjada cię od środka. Przez bardzo krótką chwilę patrzysz mu prosto w oczy, w których dostrzegasz ten nikły i jakże krótki błysk zrozumienia. Następnie zaś czujesz, iż jakaś niewidoczna, psychiczna bariera pęka, a potężne strugi wrzącej wody rozlewają się po twoim wnętrzu. To boli, ale wiesz o tym tylko i wyłącznie ty. Nikt więcej. Podświadomie drżysz.

- Dlaczego nie pozwolisz sobie pomóc?
Pytanie to przelewa czarę goryczy. Nie spodziewałeś się go, dlatego wydaje ci się być tak bardzo okropne i drastyczne, że po prostu nie jesteś w stanie pozostać w gabinecie ani minuty dłużej. Momentalnie podrywasz się z kanapy, a następnie - kompletnie nie zwracając uwagi na iście przerażonego lekarza – wybiegasz na zewnątrz i szybkim krokiem pokonujesz schody, po paru sekundach znajdując się już na potencjalnie świeżym powietrzu, które zanieczyszczone jest jednak spalinami samochodowymi oraz fabrycznymi dymami; dla ciebie  - mimo to – przynosi znaczne ukojenie, ponieważ wiesz, iż twój dłuższy pobyt w zamkniętym pomieszczeniu skutkowałby uduszeniem.

Bezwładnie opadasz na drewnianą ławkę, starając się uspokoić kołaczące serce, urywany oddech, niemniej nie jesteś w stanie. I choć czujesz, że twoje ciało nie może prawidłowo zareagować na jakąkolwiek dawkę tlenu, bierzesz tych kilka łapczywych wdechów, co jest jednak porównywane do wciągnięcia przez usta oraz nos kilogramów błota czy suchego, strzelającego w zębach piasku. Zatykasz się jeszcze bardziej. Dusisz się. Przed oczyma masz tylko czarne mroczki, początkowo pojedyncze, następnie nie zauważasz już prawie niczego. Pomimo tego, że siedzisz przy bardzo uczęszczanym przez pieszych chodniku, nikt się przy tobie nie zatrzymuje.
Zupełnie nikt. Umierasz w samotności i kompletnych ciemnościach; ze zmysłów pozostał ci jedynie słuch oraz jakieś nikłe resztki dotyku.

 

*

- Przepraszam. – szepcze dziewczęcy, może nawet i kobiecy głos. – Nie chciałam.
Mimo tego, iż nie jesteś w stanie zobaczyć osoby, która do ciebie mówi, jesteś niemal przekonany, że ją znasz. Bardzo dobrze, niemniej za nic nie jesteś w stanie przypomnieć sobie jej imienia. Nic nie widzisz, ponieważ twoje oczy nadal są zamknięte, a ty nie możesz ich otworzyć; może gdybyś się postarał, zrobiłbyś to, ale czujesz, iż  - póki co – nie masz takiego prawa, choć zdajesz sobie sprawę, że gdybyś spróbował ponieść niezwykle ciężkie powieki, zobaczyłbyś twarz tej, która siedzi przy tobie już przez dłuższy czas i, najprawdopodobniej, rozpoznałbyś ją bez problemu. Dlaczego tak właściwie twój mózg wypiera z siebie jej tożsamość? Dlaczego nie masz pojęcia, kim ona jest, dlaczego nie pamiętasz tego, co zdarzyło się… wcześniej?!

Rozpaczliwie poszukujesz odpowiedzi na zadane samemu sobie pytania, jednak pomimo usilnych prób przypomnienia sobie czegokolwiek, zacinasz się i musisz ustąpić, choć tak cholernie chcesz wydostać się z tej pustej skorupy niewiedzy.
- To nie tak, jak myślisz, naprawdę. – głos odzywa się ponownie, prowokując w tobie to coś, czego nazwy nawet nie znasz. – Amelia poprosiła mnie o opiekę nad tobą, ale ja wtedy się nie zgodziłam. Kiedy chciałeś się… powiesić – ton na moment staje się niższy oraz znacząco cichszy, znalazłam cię zupełnym przypadkiem. Ja… ja się przestraszyłam, gdy wszystko odkryłeś.  Po prostu się bałam, Kamil. Rozumiesz?!  - pojedyncze słowa zamieniają się w głuchy szloch echem odbijający się od sterylnych ścian.

Milczysz, ponieważ nie możesz mówić. Chociaż – tak szczerze powiedziawszy  - nie wiesz, czy cokolwiek przeszłoby ci przez gardło nawet gdybyś był do tego zdolny. Nim się w ogóle orientujesz, ciepła, niewielka rączka nieśmiało dotyka twojej podłączonej do kroplówek dłoni. Jest to ruch porównywalny do muśnięcia przez skrzydła motyla. Niby niewielki i praktycznie nic nieznaczący, ale – mimo to – odczuwalny nawet w najgłębszych zakamarkach twojego jakże słabego ciała.
Powraca ci też pamięć, znasz imię tej, która przy tobie czuwa i ciągle do ciebie mówi -Rozalia. Jakże mogłeś o niej zapomnieć? Przecież o największych wrogach zawsze trzeba pamiętać, musisz o tym wiedzieć. Złamała ci serce, pogrzebała twoje wszelakie nadzieje, pozbawiła cię złudzeń w sposób jakże perfidny. Wiesz, że nie potrafisz jej wybaczyć; nigdy nie byłeś do tego skłonny, więc z jakiego powodu masz teraz zrobić wyjątek? Powinieneś być raczej względnie nieustępliwy.

Czujesz, iż naszedł odpowiedni moment, by na chwilę podnieść powieki. Zbierasz wszystkie kumulujące się w tobie siły, choć jest ich jak na lekarstwo, naprężasz każdy możliwy mięsień, a następnie rozpoczynasz ponowną wędrówkę po kolorowym świecie, który nigdy nie powinien zaistnieć.

- Kamil?! Kamil słyszysz mnie?
Owszem, słuch masz doskonały. Gorzej ze zniszczonymi uczuciami.

Rozbieganym wzrokiem lustrujesz jej naznaczoną zmęczeniem twarz oraz to, co cię otacza, czyli szpitalne szafki, zielone ściany, jakiś stolik zapełniony fiolkami z różnokolorowymi tabletkami, strzykawki, tony nowych, jakże dziwnych kabelków. Niepodważalnie zdajesz sobie sprawę z obecności maski tlenowej na twojej twarzy, w sumie to już się do nich przyzwyczaiłeś. Otwierasz usta, starając się coś powiedzieć, ale po pierwsze nie wiesz nawet co, a po drugie nie jesteś w stanie tego zrobić, bo uniemożliwia ci to wyschnięte na wiór gardło. Jedynym znakiem potwierdzającym twoje nieudolne próby jest delikatna para, która pokrywa wewnętrzną stronę przezroczystego materiału.
Ona na początku nie rozumie tego, co podświadomie chcesz jej przekazać, sam nie potrafisz tego pojąć, więc  - abyście nie pozostawali już dłużej w tej upiornej nieświadomości – sięgasz dłonią w kierunku maski, a następnie bezbarwnym głosem wypowiadasz zaledwie pięć słów, które ranią zarówno ją jak i ciebie.

- Nienawidzę cię. Wynoś się stąd.
Nawet nie musisz dwa razy tego powtarzać.

____________________

To opowiadanie zaczyna wywierać coraz większy wpływ na moją psychikę.
Pisałam, momentami nawet płakałam.

Ewentualne błędy poprawię jutro wieczorem, dobrze?

sobota, 2 sierpnia 2014

Wada siódma: Pamięć o dniach minionych oraz niedokończony szkic wspólnej przyszłości.


Kochasz lody śmietankowe.
Lekko słodkawy smak rozchodzi się po twoim podniebieniu, przyjemnie drażniąc kubki smakowe. Poprawiasz palce, zaciskając je mocniej na twardawym, więc jakże chrupkim wafelku. Wysoka temperatura powietrza i wszechogarniające was promienie słońca powodują jednakże zbyt szybkie roztapianie się dwóch śnieżnobiałych gałek, wskutek czego lepka ciecz, kropelka po kropelce, skapuje na twoją dłoń, tworząc coś na kształt  maleńkiej kałuży. Z irytacją marszczysz brwi.

A ona się po prostu śmieje. Z twojej nieporadności, co  - obiektywnie rzecz ujmując- powinno cię zdenerwować, ale ty nie jesteś w stanie się na nią gniewać, nie teraz, gdy jest ci najbardziej potrzebna. Nie komentujesz waszego zachowania ani jednym, króciutkim słowem, bo nie chcesz przerywać tego niezwykłego koncertu, jakiego, w tejże chwili, dokonuje jej -  naznaczony nutką szczęścia - głos. Wsłuchujesz się w każdy jego podniesiony ton i szept, chciałbyś, aby  - jakimś bliżej niewyjaśnionym cudem – to właśnie on kołysał twoje zmysły do snu oraz budził cię każdego ranka, co jest jednak niemożliwe. Niemniej choć doskonale zdajesz sobie z tego sprawę, nikt nie może zabronić ci marzyć, ponieważ to nie jest żadna zbrodnia.

 Siadacie na betonowym murku, który jest na tyle wyskoki, iż nie jesteś pewny, czy ona aby na pewno da radę na niego wskoczyć bez uprzedniego usmarowania bluzki żółtymi gałkami o smaku cytrynowym. Nic takiego jednak się nie dzieje, więc oddychasz z ulgą. Nie chcesz, aby wasze spotkanie musiało zakończyć się z tak błahego powodu.
- Nie rozmawiajmy dziś o mnie. – szepczesz w pewnej chwili. Starasz się, by twój głos zabrzmiał jak najbardziej naturalnie, ale nie jesteś w pełni zadowolony z efektu, jaki uzyskałeś.

Spoglądasz na rozciągający się przed wami plac zabaw, po którym poruszają się dzieci i z wesołymi uśmiechami na twarzach podbiegają do swoich opiekunów, by  - zapewne – opowiedzieć im o jakimś  kolejnym niesamowitym odkryciu. Masz nieodparte wrażenie, że nigdy nie byłeś taki, jak one, bo uważasz, iż te maluchy są radosne, a ty  - wbrew wszystkim pozorom – nie zaznałeś tego jakże pięknego uczucia. Szczęście zostało w twoim wypadku dość surowo ograniczone, wokół twojej osoby powstały niewidzialne bariery, których nie potrafiłeś pokonać, choć niejednokrotnie starałeś się to zrobić. Byłeś więźniem własnego życia, mimo iż posiadałeś wszystko, na co miałeś ochotę, a rodzice wcale nie szczędzili na ciebie pieniędzy.
Wzdychasz.

- O czym,  więc chcesz pomówić? – pyta ona, lustrując twoją twarz uważnym spojrzeniem, pod wpływem którego  twoje ciało zaczyna niekontrolowanie drżeć, więc ściągasz mięśnie, powstrzymując tym samym wszelakie odruchy, ponieważ Rozalia nie może, a przynajmniej nie powinna, niczego zauważyć.

Nic nie mówisz, choć naprawdę zastanawiasz się nad jakąś możliwą odpowiedzią. W głowie masz tyle potencjalnych tematów do rozmowy, ale nie uważasz, by którykolwiek z nich był godny jej uwagi. Mimo wszystko nie chcesz wyjść na jakiegoś pospolitego głupka.

- O tobie. – wypowiadasz to tak szybko, że  - po chwili – zaczynasz poważnie zastanawiać się nad tym, czy te słowa naprawdę wypłynęły z twoich, nieco skostniałych i zziębniętych  od lodowych gałek,  ust. Nie wiesz, z jakiego powodu tak zdecydowałeś, podejrzewasz jednakże, iż najprawdopodobniej bierze się to z faktu, że jesteś człowiekiem, którym kieruje przede wszystkim ciekawość i żądza wiedzy o tym, co cię otacza ze wszystkich możliwych stron, więc odważnie podnosisz wzrok, natrafiając na jej naznaczone zdziwieniem tęczówki i kontynuujesz swoją wcześniejszą, bardzo krótką wypowiedź. – Dlaczego w ogóle się mną zainteresowałaś, Rozalio?
Ciemnowłosa odrywa na moment spojrzenie od twojej postaci, oblizuje palce z wszelakich pozostałości lodów cytrynowych, a następnie wdzięcznie zeskakuje z murku, na którym ty ciągle siedzisz. W pewnej chwili masz nieodparte wrażenie, że chce odejść, ale ona podchodzi do znajdującej się nieopodal was pustej huśtawki i po prostu na nią siada, choć ty sądzisz, iż dzięki niej, nabrała skrzydeł wdzięcznie unoszących ją ku górze. Wygląda jak anioł, który zstąpił z niebios, by odkupić ziemskie winy wszystkich żywych grzeszników oraz, aby zabrać to cierpienie ponad ludzką wytrzymałość spoczywające na twoich i tak już przeciążonych barkach. Lekki, życiodajny wiaterek rozwiewa jej włosy, co dodaje temu obrazkowi wyjątkowej mistyczności.

Boisz się, że gdy tylko spróbujesz się do niej zbliżyć, zniszczysz tą urokliwą scenę, a tego nie możesz zrobić.
Nie masz prawa ingerować w życie tejże dziewczyny.

Mimo to do niej podchodzisz. Dźwięk twoich kroków jest niemalże niemożliwy do usłyszenia przez ucho przeciętnego człowieka, a ty sam masz niemałe wątpliwości, czy aby na pewno powinieneś kontynuować to, co zacząłeś, jednak to robisz (choć w sposób niezwykle niezdecydowany oraz – pomimo tego wszystkiego -  bardzo pochopny). Unikasz jej spojrzenia, choć powieki ma przymknięte, a na jej bladych policzkach zauważasz cienie rzucane przez długie i gęste rzęsy. Lekkie skrzypienie nienaoliwionego łańcucha, mówi ci to, czego jeszcze nie możesz odczytać z własnych myśli oraz życiowego doświadczenia, choć masz tego tą cholerną, nieodpartą świadomość. Nie wiesz, co to jest, nie posiadasz nawet żadnej, głupiej, być może nawet i złudnej, wskazówki, ale to czujesz w głębi duszy, serca, umysłu.
- Powiedz mi. – prosisz tak cicho, iż jesteś niemalże pewien, że tego nie dosłyszała, gdyż hałas bawiących się dzieci jest doprawdy nieznośny, choć starasz się wyperswadować go ze swojej, i tak już przeciążonej kołaczącymi się w niej myślami, głowy.  – Powiedz! – powtarzasz wcześniejszą prośbę w formie dobitnego rozkazu, który musiał ukazać twoją absolutną determinację.

Nie odrywasz przejętego wzroku od drobnej sylwetki. Być może nie masz lepszego obiektu, który były godny twoich obserwacji, a być może twoje oczy nastawiły się już na opcję automatycznego wyłapywania jej każdego,  nawet najsłabszego ruchu i najbardziej nikłego uśmiechu. Nie wiesz. Niemniej masz niepodważalną pewność tego, że nie mogłeś trafić gorzej oraz lepiej zarazem, co jest tak głupie, iż wspaniałomyślnie stwierdzasz w myślach, że na pewno masz rozdwojenie jaźni, ponieważ nie ma innego, w pełni racjonalnego wytłumaczenia, dla twojego obecnego zachowania.
Jednak dziewczyna nie przestaje się huśtać, pozostaje niemalże głucha na twoje prośby o marne, naprawdę bardzo znikome informacje. Nie chcesz przecież wiedzieć niczego prócz tego, co ma ścisły i nierozerwalny związek z twoją osobą. W pewnej chwili jej zachowanie jest już dla ciebie taką katorgą, iż nie wytrzymujesz i po prostu łapiesz za kołyszący się łańcuch, by zatrzymać zabawkę na dobre. Tak też się dzieje, ale z niewiadomych przyczyn twarz Rozalii nie wyraża niczego; zachowuje się tak, jakby nawet nie zauważyła twojego  - aż nazbyt gwałtownego - ruchu. Jej nogi wiszą całkowicie bezwładnie, czubki sportowych butów nie dotykają ziemi, ponieważ mają do niej mniej więcej trzydzieści centymetrów. Kostki na dłoniach przybrały barwę roztapiającego się śniegu w czasie przedwiośnia, czym skutkuje, przede wszystkim, zbyt długi czas zaciskania pięści na kawałkach zimnego metalu.

- Dlaczego tak nagle pojawiłaś się w moim świecie, choć wcześniej mijaliśmy się przez praktyczne całe życie?
Tym razem jest to pytanie z rzędu tych pozostawionych bez odpowiedzi – retorycznych. Naprawdę tracisz już wszelaką nadzieję na to, że ona coś powie, więc czubkiem buta kopiesz niewielki kamyk barwy w sumie nieokreślonej i wzdychasz bezradnie, bo nagle ta twoja potencjalnie chora stabilność zaczyna sypać się szybciej, niż w ogóle kiedykolwiek odważyłeś się przypuszczać. Uświadamiasz sobie też, że właśnie to przewidywałeś już wcześniej – ten przeklęty kryzys uporządkowanej, niemal idealnie poszufladkowanej rzeczywistości.

Żegnaj, wiaro.
- Bo poprosiła mnie o to Amelia.

Zamierasz. Dosłownie. Twoje ciało ogarnia nagły paraliż, którego nie potrafisz opanować ani powstrzymać, choć starasz się jak tylko potrafisz. Jedyne, co robisz, to odrywasz oczy od swoich lekko podniszczonych już butów i podnosisz je do góry, ale nie patrzysz na nią, ponieważ jesteś zwyczajnym tchórzem.  Boisz się, że po prostu nad sobą nie zapanujesz. Boisz się swojej reakcji. Boisz się, iż ona dowie się o twoich uczuciach, choć  - chwili obecnej – wydajesz się być z nich całkowicie wyprany. Boisz się samego siebie i jej.
- Zauważyła, że nie byłeś sobą. Wtedy jeszcze nie wiedziała o tym, że jesteś chory, bo nikt przecież nie miał o tym pojęcia, ale martwiła się o ciebie, Kamil. Znałyśmy się bardzo dobrze…

Urywa. W jej głosie słyszysz coś, czego nigdy usłyszeć nie powinieneś, choć nie potrafisz tego zidentyfikować. Ostatkiem silnej woli przenosisz wzrok na dziewczynę, która nadal bezwładnie siedzi na huśtawce, niemniej w tej samej chwili, otwiera oczy i wasze  - tak bardzo od siebie różne! – spojrzenia spotykają się mniej więcej w połowie swojej drogi. Masz nieodparte wrażenie, że jakaś marna cząstka ciebie, która była odpowiedzialna za twoje skryte uczucia, płonie, a dym powstały wskutek tego procesu, zasiewa w twojej duszy tylko i wyłącznie nienawiść.
Żegnaj, nadziejo.

Nie wiesz, ile czasu tak stoisz, nie wydając z siebie kompletnie żadnego dźwięku.  Być może – tak naprawdę – jest to zupełnie przypadkowe kilkanaście minut, podczas których te wszystkie zgromadzone do tej pory wokół was dzieci posłuchały cichych rozkazów swych rodziców i, łapiąc ich za wyciągniętą, potencjalnie dużą oraz ciepłą dłoń, posłusznie podreptały do swych domów, gdzie na pewno czeka na nie gorący, jeszcze parujący obiad. Niemniej osobiście uważasz, że to coś więcej aniżeli marna jednostka czasu. Milczenie, które przeplatane jest z błagalnym to nie może być prawdą, uwidocznia coraz to większą przepaść, która niezwykle szybko, tak jak na zawołanie, tworzy się wokół was, odbierając ci ostatnie pokłady czegoś, czego do tej pory, mogłeś trzymać się kurczowo, by się nie poddać oraz nie opaść na dno.
Żegnaj, miłości.

- I to dlatego, tak? – nie wiesz, dlaczego zadajesz to jakże głupie, w tymże wypadku, pytanie. Prawdopodobnie z jej własnych ust chcesz usłyszeć, że to koniec tej udawanej dziecinady, bo nie możesz przyjąć do swojej świadomości tego, co samoistnie wypłynęło z wysuniętych przez ciebie wniosków. Kiedy ona jednak nie odpowiada, kiwasz bezradnie głową, a następnie stawiasz ten pierwszy, przecież najtrudniejszy dla każdego człowieka krok; nie zwracasz uwagi na to, jak jest on chwiejny i niepewny.
- Tak.

To jedno, zaledwie trzyliterowe słowo, w zupełności ci wystarcza. Nagle nabierasz odwagi oraz pewności siebie, a z głowy wyrzucasz wszystkie myśli, choć jeszcze kilka sekund wcześniej wydawało się to zupełnie niemożliwe. Słyszysz, że dziewczyna w końcu zeskakuje na ziemię i staje naprzeciw ciebie, ale ty w żaden sposób nie okazujesz tego, co podpowiada ci serce; nie jesteś w stanie tego zrobić.
Po prostu żegnaj.

W pierwszym odruchu unosisz rękę, ale po chwili wydaje ci się to kompletnie nie na miejscu, więc momentalnie ją opuszczasz, w sumie sam nie wiesz, co chciałeś z nią zrobić. Dotknąć jej, odgarnąć włosy z przeciętej niewyjaśnionym smutkiem twarzy, przejechać opuszkiem po delikatnej skórze na policzku? A może zebrać wszystkie jeszcze drzemiące w tobie pokłady sił i odepchnąć Rozalię jak najdalej od siebie, by jej widok nie zadręczał twojej świadomości jeszcze bardziej? Nie masz pojęcia.
- Aha. – szepczesz szybko, a później, w ogóle na nią nie patrząc, po prostu się cofasz.

Po to, by odejść…
… samotnie czekać tylko i wyłącznie na to, kiedy śmierć zamknie cię w swym szczelnym oraz jakże silnym uścisku, z którego nie będziesz miał już jakiejkolwiek drogi ucieczki.

Chcesz tego.

________________________
Jestem. Muszę się przyznać, że rozdział ten pisało mi się ciężko, cóż tu dużo mówić. Jak człowiek cały czas słyszy, że się do tego kompletnie nie nadaje, to wszystkie chęci z niego wychodzą i idą sobie w pizdu  - dosłownie.
I Wada ta  - w założeniu pierwotnym rzecz jasna! - miała być tą przełomową, szczęśliwą, Rozalia i Kamil (Boże, na początku za miast Kamil chciałam napisać Wojtek, już mi się palce same na klawiaturze układały; po chwili dopiero zauważyłam, że przecież ... no nieważne), mieli być razem właśnie od dzisiaj, ale wyszło jak wyszło, co  - odwrotnie niźli u Księciulka - w ogóle planowane nie było, więc trzeba teraz jakoś z tego wybrnąć.
Błędów nie sprawdzam, już nie mam do tego cierpliwości.
Przepraszam za mój iście szampański nastrój, ale nic na to niestety nie poradzę, bo nie jest kolorowo.
Cześć.