Kochasz lody śmietankowe.
Lekko słodkawy smak rozchodzi się po twoim podniebieniu,
przyjemnie drażniąc kubki smakowe. Poprawiasz palce, zaciskając je mocniej na
twardawym, więc jakże chrupkim wafelku. Wysoka temperatura powietrza i
wszechogarniające was promienie słońca powodują jednakże zbyt szybkie
roztapianie się dwóch śnieżnobiałych gałek, wskutek czego lepka ciecz, kropelka
po kropelce, skapuje na twoją dłoń, tworząc coś na kształt maleńkiej kałuży. Z irytacją marszczysz brwi.A ona się po prostu śmieje. Z twojej nieporadności, co - obiektywnie rzecz ujmując- powinno cię zdenerwować, ale ty nie jesteś w stanie się na nią gniewać, nie teraz, gdy jest ci najbardziej potrzebna. Nie komentujesz waszego zachowania ani jednym, króciutkim słowem, bo nie chcesz przerywać tego niezwykłego koncertu, jakiego, w tejże chwili, dokonuje jej - naznaczony nutką szczęścia - głos. Wsłuchujesz się w każdy jego podniesiony ton i szept, chciałbyś, aby - jakimś bliżej niewyjaśnionym cudem – to właśnie on kołysał twoje zmysły do snu oraz budził cię każdego ranka, co jest jednak niemożliwe. Niemniej choć doskonale zdajesz sobie z tego sprawę, nikt nie może zabronić ci marzyć, ponieważ to nie jest żadna zbrodnia.
Spoglądasz na rozciągający się przed wami plac zabaw, po
którym poruszają się dzieci i z wesołymi uśmiechami na twarzach podbiegają do swoich
opiekunów, by - zapewne – opowiedzieć im
o jakimś kolejnym niesamowitym odkryciu.
Masz nieodparte wrażenie, że nigdy nie byłeś taki, jak one, bo uważasz, iż te
maluchy są radosne, a ty - wbrew
wszystkim pozorom – nie zaznałeś tego jakże pięknego uczucia. Szczęście zostało
w twoim wypadku dość surowo ograniczone, wokół twojej osoby powstały
niewidzialne bariery, których nie potrafiłeś pokonać, choć niejednokrotnie
starałeś się to zrobić. Byłeś więźniem własnego życia, mimo iż posiadałeś
wszystko, na co miałeś ochotę, a rodzice wcale nie szczędzili na ciebie
pieniędzy.
Wzdychasz.- O czym, więc chcesz pomówić? – pyta ona, lustrując twoją twarz uważnym spojrzeniem, pod wpływem którego twoje ciało zaczyna niekontrolowanie drżeć, więc ściągasz mięśnie, powstrzymując tym samym wszelakie odruchy, ponieważ Rozalia nie może, a przynajmniej nie powinna, niczego zauważyć.
Nic nie mówisz, choć naprawdę zastanawiasz się nad jakąś możliwą odpowiedzią. W głowie masz tyle potencjalnych tematów do rozmowy, ale nie uważasz, by którykolwiek z nich był godny jej uwagi. Mimo wszystko nie chcesz wyjść na jakiegoś pospolitego głupka.
- O tobie. – wypowiadasz to tak szybko, że - po chwili – zaczynasz poważnie zastanawiać
się nad tym, czy te słowa naprawdę wypłynęły z twoich, nieco skostniałych i
zziębniętych od lodowych gałek, ust. Nie wiesz, z jakiego powodu tak zdecydowałeś,
podejrzewasz jednakże, iż najprawdopodobniej bierze się to z faktu, że jesteś
człowiekiem, którym kieruje przede wszystkim ciekawość i żądza wiedzy o tym, co
cię otacza ze wszystkich możliwych stron, więc odważnie podnosisz wzrok, natrafiając
na jej naznaczone zdziwieniem tęczówki i kontynuujesz swoją wcześniejszą,
bardzo krótką wypowiedź. – Dlaczego w ogóle się mną zainteresowałaś, Rozalio?
Ciemnowłosa odrywa na moment spojrzenie od twojej postaci,
oblizuje palce z wszelakich pozostałości lodów cytrynowych, a następnie
wdzięcznie zeskakuje z murku, na którym ty ciągle siedzisz. W pewnej chwili
masz nieodparte wrażenie, że chce odejść, ale ona podchodzi do znajdującej się
nieopodal was pustej huśtawki i po prostu na nią siada, choć ty sądzisz, iż
dzięki niej, nabrała skrzydeł wdzięcznie unoszących ją ku górze. Wygląda jak
anioł, który zstąpił z niebios, by odkupić ziemskie winy wszystkich żywych
grzeszników oraz, aby zabrać to cierpienie ponad ludzką wytrzymałość
spoczywające na twoich i tak już przeciążonych barkach. Lekki, życiodajny
wiaterek rozwiewa jej włosy, co dodaje temu obrazkowi wyjątkowej mistyczności.
Boisz się, że gdy tylko spróbujesz się do niej zbliżyć,
zniszczysz tą urokliwą scenę, a tego nie możesz zrobić.
Nie masz prawa ingerować
w życie tejże dziewczyny.
Mimo to do niej podchodzisz. Dźwięk twoich kroków jest
niemalże niemożliwy do usłyszenia przez ucho przeciętnego człowieka, a ty sam
masz niemałe wątpliwości, czy aby na pewno powinieneś kontynuować to, co
zacząłeś, jednak to robisz (choć w sposób niezwykle niezdecydowany oraz – pomimo
tego wszystkiego - bardzo pochopny).
Unikasz jej spojrzenia, choć powieki ma przymknięte, a na jej bladych
policzkach zauważasz cienie rzucane przez długie i gęste rzęsy. Lekkie
skrzypienie nienaoliwionego łańcucha, mówi ci to, czego jeszcze nie możesz
odczytać z własnych myśli oraz życiowego doświadczenia, choć masz tego tą
cholerną, nieodpartą świadomość. Nie wiesz, co to jest, nie posiadasz nawet żadnej,
głupiej, być może nawet i złudnej, wskazówki, ale to czujesz w głębi duszy,
serca, umysłu.
- Powiedz mi. – prosisz tak cicho, iż jesteś niemalże
pewien, że tego nie dosłyszała, gdyż hałas bawiących się dzieci jest doprawdy
nieznośny, choć starasz się wyperswadować go ze swojej, i tak już przeciążonej
kołaczącymi się w niej myślami, głowy. –
Powiedz! – powtarzasz wcześniejszą prośbę w formie dobitnego rozkazu, który
musiał ukazać twoją absolutną determinację.
Nie odrywasz przejętego wzroku od drobnej sylwetki. Być może
nie masz lepszego obiektu, który były godny twoich obserwacji, a być może twoje
oczy nastawiły się już na opcję automatycznego wyłapywania jej każdego, nawet najsłabszego ruchu i najbardziej
nikłego uśmiechu. Nie wiesz. Niemniej masz niepodważalną pewność tego, że nie
mogłeś trafić gorzej oraz lepiej zarazem, co jest tak głupie, iż wspaniałomyślnie
stwierdzasz w myślach, że na pewno masz rozdwojenie jaźni, ponieważ nie ma
innego, w pełni racjonalnego wytłumaczenia, dla twojego obecnego zachowania.
Jednak dziewczyna nie przestaje się huśtać, pozostaje
niemalże głucha na twoje prośby o marne, naprawdę bardzo znikome informacje.
Nie chcesz przecież wiedzieć niczego prócz tego, co ma ścisły i nierozerwalny
związek z twoją osobą. W pewnej chwili jej zachowanie jest już dla ciebie taką
katorgą, iż nie wytrzymujesz i po prostu łapiesz za kołyszący się łańcuch, by
zatrzymać zabawkę na dobre. Tak też się dzieje, ale z niewiadomych przyczyn
twarz Rozalii nie wyraża niczego; zachowuje się tak, jakby nawet nie zauważyła
twojego - aż nazbyt gwałtownego - ruchu.
Jej nogi wiszą całkowicie bezwładnie, czubki sportowych butów nie dotykają
ziemi, ponieważ mają do niej mniej więcej trzydzieści centymetrów. Kostki na
dłoniach przybrały barwę roztapiającego się śniegu w czasie przedwiośnia, czym
skutkuje, przede wszystkim, zbyt długi czas zaciskania pięści na kawałkach
zimnego metalu.
- Dlaczego tak nagle pojawiłaś się w moim świecie, choć
wcześniej mijaliśmy się przez praktyczne całe życie?
Tym razem jest to pytanie z rzędu tych pozostawionych bez
odpowiedzi – retorycznych. Naprawdę tracisz już wszelaką nadzieję na to, że ona
coś powie, więc czubkiem buta kopiesz niewielki kamyk barwy w sumie
nieokreślonej i wzdychasz bezradnie, bo nagle ta twoja potencjalnie chora
stabilność zaczyna sypać się szybciej, niż w ogóle kiedykolwiek odważyłeś się
przypuszczać. Uświadamiasz sobie też, że właśnie to przewidywałeś już wcześniej
– ten przeklęty kryzys uporządkowanej, niemal idealnie poszufladkowanej
rzeczywistości.
Żegnaj, wiaro.
- Bo poprosiła mnie o to Amelia.
Zamierasz. Dosłownie. Twoje ciało ogarnia nagły paraliż,
którego nie potrafisz opanować ani powstrzymać, choć starasz się jak tylko
potrafisz. Jedyne, co robisz, to odrywasz oczy od swoich lekko podniszczonych
już butów i podnosisz je do góry, ale nie patrzysz na nią, ponieważ jesteś
zwyczajnym tchórzem. Boisz się, że po
prostu nad sobą nie zapanujesz. Boisz się swojej reakcji. Boisz się, iż ona
dowie się o twoich uczuciach, choć -
chwili obecnej – wydajesz się być z nich całkowicie wyprany. Boisz się samego
siebie i jej.
- Zauważyła, że nie byłeś sobą. Wtedy jeszcze nie wiedziała
o tym, że jesteś chory, bo nikt przecież nie miał o tym pojęcia, ale martwiła
się o ciebie, Kamil. Znałyśmy się bardzo dobrze…
Urywa. W jej głosie słyszysz coś, czego nigdy usłyszeć nie
powinieneś, choć nie potrafisz tego zidentyfikować. Ostatkiem silnej woli
przenosisz wzrok na dziewczynę, która nadal bezwładnie siedzi na huśtawce,
niemniej w tej samej chwili, otwiera oczy i wasze - tak bardzo od siebie różne! – spojrzenia
spotykają się mniej więcej w połowie swojej drogi. Masz nieodparte wrażenie, że
jakaś marna cząstka ciebie, która była odpowiedzialna za twoje skryte uczucia,
płonie, a dym powstały wskutek tego procesu, zasiewa w twojej duszy
tylko i wyłącznie nienawiść.
Żegnaj, nadziejo.
Nie wiesz, ile czasu tak stoisz, nie wydając z siebie
kompletnie żadnego dźwięku. Być może –
tak naprawdę – jest to zupełnie przypadkowe kilkanaście minut, podczas których
te wszystkie zgromadzone do tej pory wokół was dzieci posłuchały cichych
rozkazów swych rodziców i, łapiąc ich za wyciągniętą, potencjalnie dużą oraz
ciepłą dłoń, posłusznie podreptały do swych domów, gdzie na pewno czeka na nie
gorący, jeszcze parujący obiad. Niemniej osobiście uważasz, że to coś więcej aniżeli
marna jednostka czasu. Milczenie, które przeplatane jest z błagalnym to nie może być prawdą, uwidocznia coraz
to większą przepaść, która niezwykle szybko, tak jak na zawołanie, tworzy się
wokół was, odbierając ci ostatnie pokłady czegoś, czego do tej pory, mogłeś
trzymać się kurczowo, by się nie poddać oraz nie opaść na dno.
Żegnaj, miłości.
- I to dlatego, tak? – nie wiesz, dlaczego zadajesz to jakże
głupie, w tymże wypadku, pytanie. Prawdopodobnie z jej własnych ust chcesz
usłyszeć, że to koniec tej udawanej dziecinady, bo nie możesz przyjąć do swojej świadomości tego, co samoistnie wypłynęło z wysuniętych przez ciebie
wniosków. Kiedy ona jednak nie odpowiada, kiwasz bezradnie głową, a następnie
stawiasz ten pierwszy, przecież najtrudniejszy dla każdego człowieka krok; nie
zwracasz uwagi na to, jak jest on chwiejny i niepewny.
- Tak.
To jedno, zaledwie trzyliterowe słowo, w zupełności ci
wystarcza. Nagle nabierasz odwagi oraz pewności siebie, a z głowy wyrzucasz
wszystkie myśli, choć jeszcze kilka sekund wcześniej wydawało się to zupełnie
niemożliwe. Słyszysz, że dziewczyna w końcu zeskakuje na ziemię i staje
naprzeciw ciebie, ale ty w żaden sposób nie okazujesz tego, co podpowiada ci
serce; nie jesteś w stanie tego zrobić.
Po prostu żegnaj.
W pierwszym odruchu unosisz rękę, ale po chwili wydaje ci
się to kompletnie nie na miejscu, więc momentalnie ją opuszczasz, w sumie sam
nie wiesz, co chciałeś z nią zrobić. Dotknąć jej, odgarnąć włosy z przeciętej
niewyjaśnionym smutkiem twarzy, przejechać opuszkiem po delikatnej skórze na
policzku? A może zebrać wszystkie jeszcze drzemiące w tobie pokłady sił i odepchnąć Rozalię jak
najdalej od siebie, by jej widok nie zadręczał twojej świadomości jeszcze
bardziej? Nie masz pojęcia.
- Aha. – szepczesz szybko, a później, w ogóle na nią nie
patrząc, po prostu się cofasz.
Po to, by odejść…
… samotnie czekać
tylko i wyłącznie na to, kiedy śmierć zamknie cię w swym szczelnym oraz jakże
silnym uścisku, z którego nie będziesz miał już jakiejkolwiek drogi ucieczki. Chcesz tego.
________________________
Jestem. Muszę się przyznać, że rozdział ten pisało mi się ciężko, cóż tu dużo mówić. Jak człowiek cały czas słyszy, że się do tego kompletnie nie nadaje, to wszystkie chęci z niego wychodzą i idą sobie w pizdu - dosłownie.
I Wada ta - w założeniu pierwotnym rzecz jasna! - miała być tą przełomową, szczęśliwą, Rozalia i Kamil (Boże, na początku za miast Kamil chciałam napisać Wojtek, już mi się palce same na klawiaturze układały; po chwili dopiero zauważyłam, że przecież ... no nieważne), mieli być razem właśnie od dzisiaj, ale wyszło jak wyszło, co - odwrotnie niźli u Księciulka - w ogóle planowane nie było, więc trzeba teraz jakoś z tego wybrnąć.
Błędów nie sprawdzam, już nie mam do tego cierpliwości.
Przepraszam za mój iście szampański nastrój, ale nic na to niestety nie poradzę, bo nie jest kolorowo.
Cześć.
Dowiedzieć się czegoś takiego... Chyba nawet wrogom nie życzy się tego, przez co on musi przechodzić.
OdpowiedzUsuń