poniedziałek, 14 lipca 2014

Wada szósta: Obustronne wyznania naznaczone wszechogarniającą ciszą.


Strach przed zaznaniem ukojenia znów daje o sobie znać. Twoje słowa zdają się drżeć, choć wcale ich nie wypowiadasz; ciche, rozedrgane fale przechodzą samoistnie przez twoje rozgrzane, ale niezwykle blade ciało. Palcem wskazującym wodzisz po fioletowym obwodzie na twojej skórze, który ewidentnie świadczy o pobycie w szpitalu, w końcu wenflon nie jest niczym przyjemnym. Sądzisz, że to kara za to, iż odważyłeś się umrzeć.
Nie wiesz, w którym momencie podchodzi do ciebie twoja własna siostra; dopiero cichy odgłos kubka stawianego na parapecie obok, wybija cię z zamyślenia. Podnosisz wzrok do góry, wyłapując jej farbowane na rudo włosy, których dziś nie związała żadną gumką, czy nie spięła spinką. Automatycznie krzywisz się, bo od zawsze ich nie lubiłeś, uważasz, że są stanowczo zbyt długie i proste, na dodatek ten kolor doprowadza cię do furii.  Co kompletnie nie zmienia faktu, że dziwi cię obecność Amelii, nigdy się tobą specjalnie nie interesowała. Bezbarwne spojrzenie wciskasz w zaciśnięte dłonie, a na twarzy czujesz pęd powietrza, które w postaci letniego wiatru daje nikłe ukojenie twojej naznaczonej cierpieniem twarzy.  Ciche westchnienie wydobywające się z twoich ust, przyciąga uwagę twojej rodzonej siostry, dziewczyna zaciska mocno szczęki w przypływie irytacji, bo zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie zrobić absolutnie niczego, co  - jak wiesz z własnego doświadczenia – jest naprawdę niezwykle deprymujące i denerwujące.

Nie chcesz litości.
Zamykasz oczy, a kiedy je otwierasz, rudej już nie ma. O jej obecności świadczą jedynie cały czas parujący kubek z białą kawą i niedomknięte drzwi, które poruszone nagłym przeciągiem zatrzaskują się z głośnym hukiem, głuchym echem odbijającym się w twojej głowie.

 

*

„Muszę czuć każdy dzień…”

Zmuszasz się do egzystencji.
Codziennie wstajesz z łóżka o szóstej rano, choć masz przecież wakacje i z powodzeniem możesz spać nawet do południa; ty jednak nie zważasz na fakt, iż musisz się oszczędzać, a każda zachowana garstka sił ma wagę złota. Wiesz, że gdybyś cały czas przeleżał w łóżku, zniszczyłbyś swoją delikatną psychikę, która zdaje się być równie ważna jak i fizyczność, co jest kompletnie niewytłumaczalne. Las jest twoją osobistą ucieczką. Tam nie ma Rozalii, na widok której cierpi twoja dusza i serce; nie ma rodziców oraz siostry; nie ma lekarzy i szpitala. Są tylko drzewa. Masz nieodparte wrażenie, że niesamowite driady chowają się za wiekowymi konarami i przecudnymi, ozdobionymi ciemną zielenią oraz sporadyczną żółcią, koronami; widzisz ich twarze - mają piękne lica, które szpecą jednak pojedyncze, ale jakże rozległe blizny. Głośno wciągasz przesycone naturą powietrze do płuc; może jesteś głupi, ale sądzisz, iż to w jakiś sposób gasi twoją chorobę i wyciska z ciebie wszelakie, głęboko gdzieś schowane pokłady determinacji, która ma na celu cichą obronę twojego organizmu. Nie mylisz się, prawda?

Powolnym krokiem stąpasz po krętej ścieżce, na której poprzednim razem się przewróciłeś. Na suchym piasku odbijają się ślady twoich dużych stóp ubranych w adidasy. Oglądasz się za siebie, czując się tak, jakbyś wyłaniał się z kokonu, z którego uwolnić się ma przepiękny motyl. To, co jest już uschłe, pozostawiasz i oddalasz się od tego, by rozłożyć różnokolorowe, błyszczące skrzydła. Tylko dlaczego w twoim wypadku te wszelakie odcienie czerwieni, czerni oraz pomarańczy łączą się i eksplodują w postaci biegu?
Bo tak – biegniesz. I nie zważasz na fakt, iż możesz umrzeć. Masz dosyć tej naturalnej bladości twojego życia, nie możesz bać się marnego uderzenia rzeczywistości;  odwaga powinna być twoją mocną stroną, a do tej pory nie była, bo po prostu strach przed nieznanym paraliżował każdy milimetr kwadratowy twojego rosłego ciała.

Czas na nieodwracalne zmiany, Kamil.
Kończynami poruszasz zupełnie automatycznie, szybko łapiesz odpowiedni rytm, a twoje serce bije z dobrą częstotliwością. Znasz najbardziej korzystne dla ciebie sposoby regulacji oddechu i pracy płuc, co wydaje się być dodatkową zaletą w tym ciężkim, ale jakże kochanym wysiłku fizycznym, który wypełnia cię od środka, powodując przypływ tak długo wyczekiwanego uśmiechu na twoje usta; bez problemu rozpoznajesz uczucie, które teraz idealnie synchronizuje się z twoją osobą. To wszechogarniające cię szczęście.  Nagle za zabawny uważasz fakt, że sądziłeś, iż nigdy już tego nie poczujesz.

A gdy w końcu przystajesz, wszystko wydaje się być w najlepszym porządku. Nic cię nie boli, nie czujesz się zmęczony, a zadyszka jest normalnym efektem ubocznym sprintu, który sobie przed chwilą zafundowałeś.
Nadzieja kwitnie w twoim sercu. Sam porównujesz ją do białej róży, która jest kwiatem niezwykłym, ale bardzo nietrwałym – skłonnym do niemal natychmiastowego pozbycia się wszystkich możliwych, naznaczonych delikatnością, płatków.

Ukojenie, którego doznaje twoje ciało, jest tylko tymczasowe.

 

*

Asfaltowe ulice topnieją w promieniach lipcowego słońca. Mrużysz oczy, bo przezroczyste na pozór powietrze przecina porażająca twe oczy jasność, a ty zapomniałeś jak zwykle zabrać okularów przeciwsłonecznych, co  - w tejże chwili – wydaje się być twoim największym problemem.
Paradoks.

Wyciągasz nogi do przodu, starając się je wyprostować; od pewnego czasu masz nieodparte wrażenie, iż twoje kości poddają się jakimś dziwnym skurczom, co – według ciebie – nie powinno mieć w ogóle miejsca (możliwa jest również opcja, że mało wiesz o swym własnym ciele).  Dłonie splatasz z tyłu, na karku. Postronny obserwator na pewno stwierdziłby, iż jesteś zwyczajnym, może trochę lepiej ubranym aniżeli reszta twoich rówieśników, chłopakiem. Nikt nigdy nie podejrzewałby, że coś może być nie tak, bo swoje emocje skutecznie ukrywasz pod maską obojętności i wyluzowania. Otwierasz się przed nielicznymi.
Drobna rączka dotykająca twego ramienia, skutecznie wyrywa cię z zamyślenia. Momentalnie odwracasz się w jej kierunku, dostrzegając tą istotę, która od jakiegoś czasu wypełnia twoją każdą, nawet tą najbardziej bezsensowną myśl. Rozalia ubrana jest w fioletową, zwiewną sukienkę wspaniale podkreślającą barwę jej oczu; ciemne włosy związane ma w koński ogon, a na nogach widzisz trampki. Na widok tak porażającego obrazka, uśmiechasz się, bo jesteś dziś w wyjątkowym humorze. Bieg zrobił swoje, czujesz się lepiej, tak dobrze, że już nie pamiętasz, kiedy było aż tak idealnie.

- Widzę, że jest lepiej. – jej łagodny głos zdaje się łaskotać cię w płatek prawego ucha, choć dziewczyna wcale się nie pochyla. Wyobrażasz sobie, iż jednak to robi, a na dodatek całuje cię w policzek, co przez moment naprawdę jest miłe, niemniej ten nagły przypływ uczuć zostaje już za chwilę ostudzony, bo uświadamiasz sobie fakt, że to nie ma prawa się udać. Rozalia zaś siada obok ciebie, ale nie zaczyna swojego wykładu moralizującego, co podnosi cię na duchu. Przyjmujesz normalną pozycję.
Ile tak siedzicie obok siebie? Nie wiesz, ponieważ nie zabrałeś telefonu, a tym samym nie masz pojęcia, która może być godzina, zresztą jest to mało ważne, bo całym twoim czasem jest ona. Każdy dzień, w którym ją widzisz, zdaje się być tym ostatnim, jedynym i najważniejszym, chociaż dla niej opieka nad tobą to tylko przykry obowiązek – zdajesz sobie z tego sprawę. Niejednokrotnie rozważasz zwolnienie jej z tej iście samarytańskiej służby, ale samo myślenie o odcięciu się od tej wzmacniającej obecności, zdaje się prowokować tego demona, który siedzi w twym wnętrzu, a ty nie chcesz mieć z nim niczego wspólnego, ponieważ to podszywa się pod samą pomoc wszechwładczej śmierci.

Masz wrażenie, że prowadzisz jakąś nieczystą oraz nieuczciwą grę.
Przybierasz na usta wymuszony, niemalże cierpki uśmiech; tym niepozornym gestem pragniesz wlać w jej serce litry nadziei, co chyba niekoniecznie ci wychodzi, bo dziewczyna patrzy na ciebie z wyraźnym powątpiewaniem w oczach, ale ty  - mimo wszystko – odważne wytrzymujesz jej harde spojrzenie, nie łamiesz się po kilku pierwszych sekundach.

Co z tego, skoro ona wie?
Nie mija chwila, a czujesz gęste włosy łaskoczące cię w policzek, zaś stosunkowo niewielki ciężar jej głowy spoczywa na twoim ramieniu; do twych nozdrzy dociera kojący zapach perfum, w którym dziś wyczuwasz przede wszystkim pomarańczę. Przymykasz powieki, twój oddech staje się niezwykle równomierny i spokojny; przytulasz dziewczynę mocniej do siebie, bo potrzebujesz tej głupiej bliskości, która koiłaby twoje wszystkie zmysły. Zdaje ci się, że dookoła was również zapada niesamowita cisza, która w sposób znaczny wpływa na wasze umysły i ciała. Zsynchronizowane serca biją w niezwykle równomiernym, ale żywiołowym tempie, stwarzając pozory barier ochronnych odgradzających was przed całym niebezpiecznym światem.

Budujecie własną, osobistą krainę szczęśliwości, choć wiecie, iż jest ona w pełni nieosiągalna.
- Jest dobrze. – szepczesz, ale twoje słowa zdają się zanikać gdzieś w ciemnych głębinach coraz to cięższego powietrza, które uświadamia cię, że na pewno będziesz dziś jednym z wielu świadków niezwykłego zjawiska meteorologicznego, jakim jest burza. – Nie musisz się martwić. Naprawdę jest lepiej.

Uśmiechasz się smutno. Nie zważasz na to, jak musi wyglądać wasza dwójka dla tych wszystkich osób, które was mijają; niewiele cię to obchodzi, ponieważ swój jedyny sens życia trzymasz właśnie w szczelnie zamkniętych ramionach.
- Też się do ciebie przyzwyczaiłam, Kamil.

Dopiero po chwili orientujesz się, że zdanie to jest odpowiedzią na twoje nieporadne wyznanie, które miało miejsce na waszej łące.
Waszej.  Uświadamiasz sobie, iż więź, która wytworzyła się miedzy wami, stała się absolutnie niezniszczalna. Już nigdy nie uwolnisz się od obecności dziewczyny, co oznacza, że będziesz zmuszony ją zranić. Tego zaś nie chcesz.

Czy istnieje, więc jakieś pośrednie rozwiązanie?
 
_____________________
Miał być Najwyższy, ale nie dałam rady, są więc Wady.
Ze specjalną dedykacją dla Sylwii.
Sto lat, sto lat, stoooooooo laaaaaaaaat, skarbie najdroższy! <3
No, poważniejsze życzenia już dostałaś, prezent też już jest, więc mam czyste sumienie :P
I należy wziąć pod uwagę fakt, że ten rozdział jest jakiś taki pozytywny. Bo i Madzia ma dobry humor niespodziewanie. Zupka serowa z proszku była genialnym wspomagaczem.

Cytat zamieszczony w tekście pochodzi z kawałka pt: "Kaskader" - Mam Na Imię Aleksander
 

3 komentarze:

  1. Dodajesz tak szybko rozdziały, że nie nadążam z ich komentowaniem, za co najmocniej Cię przepraszam!
    Kamil się nie oszczędza, choć powinien, co mnie wcale nie dziwi, bo nawet ja na jego miejscu, mimo iż jestem strasznym leniem i uwielbiam nic nie robić, dostałabym szału, gdybym musiała cały dzień przeleżeć.
    Wydaje mi się, że Kamil walczy sam ze sobą i nie chodzi mi tyle o chorobę, co o jego uczucia do Rozalii. Obawiam się też, że nie chcąc, by cierpiała po jego śmierci, będzie próbował ją od siebie odsunąć, co może sprawić cierpienie im obojgu.
    No dobra, już się nie wymądrzam, czekam na więcej ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kotek! Jak ja Cię strasznie przepraszam. Po prostu za każdym razem mam skomentować, ale najpierw nie wiem, co napisać, a potem pojawia się kolejny rozdział i koło się zamyka. Ale Ty wiesz, że ja czytam wszystko, co Twoje, podziwiam i wspieram :*
    Strach przed zranieniem drugiej osoby czasami staje się głównym celem. Choć niewątpliwie jest piękna rzecz, to jednak czasami kończy się gorzej, niż zwykłę cierpienie. Cierpienie przez odtrącenie jest dużo gorsze, bo nie ma po nim pociechy.
    I to wszystko tu jest takie prawdziwe, że słów brak.
    Ściskam i przesyłam buziaki :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Nadrabiam zaległości, wciągnęłam się i już chciałam przechodzić do kolejnej części a tu bum, koniec. Teraz będę musiała nauczyć się cierpliwości.
    To jest genialne. Naprawdę.
    Uwielbiam tego typu historie. Uwielbiam też Twój sposób pisania. Jest idealnie.
    Zdecydowanie masz wyczucie co do wyboru muzyki.

    OdpowiedzUsuń