środa, 2 lipca 2014

Wada trzecia: Zwykła ludzka naiwność. Wiara w lepsze jutro, które nadejść nie ma nigdy.


Gabinet przyjaciela twojego ojca znajduje się piętnaście minut drogi od domu. Byłeś tu wczoraj, ale wtedy uciekłeś, bo nie chciałeś słuchać o tym, co miało cię czekać w już stosunkowo niedalekiej przyszłości. Wtedy być może nie byłeś gotowy na to, by stanąć twarzą w twarz z czymś tak bardzo złym i okropnym, ale teraz  - jakimś cudem –jest lepiej.
Twoja zaciśnięta w pięść dłoń przez moment zamiera naprzeciwko sosnowych drzwi. Wzrokiem lustrujesz wygrawerowaną na nich dziewiątkę, a następnie wzdychasz ciężko, i szybko - abyś przypadkiem nie zdążył się rozmyślić – pukasz. Odgłos, który dociera do twych uszu, zdaje się całkowicie je niszczyć; twój mózg znajduje się w kompletnej rozsypce, dokładnie zdajesz sobie z tego wszelaką sprawę. I choć masz ochotę uciec, stoisz przez jakąś minutę na sztywnych z przerażenia nogach; to jedynie twoja klatka piersiowa unosi się oraz opada delikatnie – ukazuje równomierny rytm serca i pracę, jaką wykonują płuca. Za paradoksalny uważasz  fakt, iż teraz wszystko wydaje się być w najlepszym porządku, wiesz, że każdy, kto zobaczyłby cię w tej chwili, na pewno doszedłby do wniosku, że jesteś normalnym chłopakiem, choć sądząc po wyrazie twarzy – powiedziałby, iż nie jesteś szczęśliwy.


- Wiedziałem, że wrócisz.

Nie zauważasz, że doktor Kamiński otwiera drzwi i jednym, niepozornym przecież gestem dłoni nakazuje ci wejście do środka. Dopiero po sekundzie czujesz się tak, jakbyś się obudził z głębokiego snu; nie jesteś i nie byłeś świadom zachowania twego otoczenia, bez względu na to, czy jest ono żywe, czy też nie. Niepewnie stawiasz ten pierwszy, niezwykle niezdecydowany krok, który wielkością można by porównać do tego, do czego zdolne są nóżki malutkiego dziecka dopiero uczącego się umiejętności poruszania się na dwóch, chwiejnych i drżących kończynach oraz zachowania poprawnej równowagi.

A potem to już w sumie sam nie wiesz, jak to się dzieje, że przyjaciel twojego ojca przymyka za tobą drzwi, które zamykają się z głośnym trzaśnięciem. Trzaśnięcie to zaś, odbija się niezwykle pulsacyjnie w twoim mózgu, co doprowadza cię do niemego szału, który nie ma szans na wyjście na zewnątrz ciała należącego do ciebie; jesteś skazany na kumulację tych wszystkich zbędnych uczuć, choć masz tego dosyć.  

To cię aż boli, a bólu się raczej nie kocha, tak?

Posłusznie, z pokornie zwieszoną głową, idziesz za lekarzem, bo zdajesz sobie sprawę z tego, że twój maleńki świat wisi na włosku, a on posiada w kieszeni nożyczki, niczym fryzjer. W każdej chwili może ich użyć, a ciebie  - nim się w ogóle zdążysz zorientować – po postu nie będzie.

Niemniej i tak największym katem wydaje ci się być to, co za chwilę masz usłyszeć. Twoje wszelakie zobowiązania (nawet te najważniejsze) przestają mieć znaczenie, cele, do których dążyłeś, zresztą również.

Nic tu po tobie, Kamil.

Nie chcesz siadać, w swoich planach nie masz dłuższej wizyty. Pragniesz po prostu poznać rokowania, to wszystko, po co tu przyszedłeś, bo masz przecież prawo wiedzieć, prawda? Ciągła izolacja tego, co siedzi gdzieś głęboko w tobie, jest absolutnie bezpodstawna, ale nie zaprzeczysz, że niewygodna. Nie, tego nie możesz zrobić, nie jesteś po prostu w stanie.

- Ile, panie Jurku?  - twój głos nie drży, a to sprawia, że  - mimo zaistniałej sytuacji – jesteś z siebie dumny.  – Ile mi jeszcze zostało?

Cisza, która zalega po twoich niefortunnych pytaniach, zdaje się trwać nieskończoność, choć przecież jest tylko zwykłym milczeniem i niewydawaniem jakichkolwiek innych dźwięków, a nie tą ponurą objętością czasu z niewidoczną i niemożliwą do zidentyfikowania miarką. Ty jednak, w tejże chwili, wyolbrzymiasz dosłownie wszystko i nic nie możesz na to poradzić, gdyż taka jest po prostu natura człowieka.  

Lekarz nie patrzy na ciebie z typowym dla swojego zawodu wyrazem twarzy, który zazwyczaj – w przypadku przeciętnych pacjentów – naznaczony jest obojętnością, ponieważ jesteś synem człowieka, z którym, w latach szkolnych, siedział w jednej, wyjątkowo brzydkiej, ławce. Przecież znacie się niemal tak dobrze, jak z członkami rodziny. Pewnego roku spędzaliście razem Wigilię, a ty – choć miałeś wtedy osiem lat – dokładnie to pamiętasz. To były wyjątkowe święta.

W oczach mężczyzny dostrzegasz ból; jesteś niezwykle zaskoczony, ponieważ – mimo wszystko – nie spodziewałeś się właśnie tego, prędzej czegoś w rodzaju „bardzo mi przykro” aniżeli „zrobię wszystko, co w mojej mocy, by cię uratować”.

- Rok, ale tego też nie mogę ci zagwarantować.

W najlepszym przypadku przeżyjesz dwadzieścia lat. Nawet niecałe, bo co to za różnica, nie? I tak nikt tego nie zauważy, prawda?

Oczywiście. Znikniesz. Sen, który potocznie zwany jest twoim życiem, brutalnie zostanie przerwany i wszystko, co budowałeś na nietrwałych fundamentach choroby, rozsypie się, drwiąc z siebie perfidnie oraz uświadamiając ci to, że tworzyłeś zamki z suchego, niemalże pustynnego piasku.

Jesteś tak bardzo naiwny…

Nie wiesz, kiedy zamykasz oczy, ale przed sobą widzisz tylko i wyłącznie ciemność; absolutnie nie odczuwasz jakiejś nagłej potrzeby dostarczenia światła do twych źrenic, jest ci to zbędne. Dlaczego, więc po chwili patrzysz już normalnie na świat, na wszelakie te półki zawalone książkami na temat chorób płuc, doktora, wieszak, na którym wisi jego zielonkawy fartuch ochronny, na… wszystko? Nie masz pojęcia. Prawdopodobny jest fakt, że po prostu musiałeś mieć chwilę, by przyjąć do swojej młodzieńczej jeszcze świadomości informację, którą usłyszałeś z ust lekarza.

- Można zrobić przeszczep, Kamil. – słowa Jerzego są dla ciebie nijakim pocieszeniem, ponieważ wiesz, że przecież nie masz szans na takową operację. Każdy inny człowiek na świecie tak, ale nie ty. Przez te lata twej egzystencji przekonałeś się, iż masz cholernie zasrane szczęście, które kładzie ci pod nogi same najcięższe kłody, o które ty dosyć łatwo się wywracasz, gdyż nie masz sił na walkę. Tak. Po prostu jesteś zmęczony i zrezygnowany.

- To niemożliwe. – odzywasz się z pewnego rodzaju pewnością w swym potencjalnie cichym i lekko zachrypniętym głosie. – Nie możemy się łudzić, panie Jurku. Ja umrę.

Nawet nie czekasz na jego reakcję, nie chcesz jej widzieć, bo mógłbyś zacząć się głupio pocieszać, a tego pragniesz uniknąć za wszelką cenę. Odwracasz się na pięcie, kierując się w stronę kilka minut wcześniej zatrzaśniętych drzwi.

Jednak, dosłownie w ostatnim momencie, do twoich uszu dociera cicha obietnica, która wypływa z ust lekarza.

- Nie pozwolę ci odejść, dziecko.

 

*

Przedtem lubiłeś tu przychodzić, ale przecież kiedyś było całkiem inaczej. Te kilka lat temu most nie był aż tak uczęszczany przez ludzi, a nijaka i głęboka na niecałe półtorej metra rzeczka, nie migotała aż tak groźnie w promieniach zachodzącego słońca. Lasek widoczny w oddali był ewidentnie jaśniejszy; teraz zaś, z daleka straszy swą zimną srogością.

Opierasz się o metalową już dziś balustradę (tak, to też zmieniono, bo wcześniej była wykonana z drewna) i najpierw patrzysz w dal, ale po chwili delikatnie zamykasz oczy, by za niecałą minutę poczuć pod powiekami niesamowity, palący żar. Mocniej napinasz mięśnie twarzy, starając się wytrzymać ten rozdzierający psychiczny ból, ale nie jesteś w stanie tego dłużej gnieździć w sobie.

Nie wiesz, co się dzieje. Nikt nie wie. Boisz się tego coraz bardziej i bardziej.

Czy ma to jakikolwiek związek z twoją chorobą? Chyba nie, choć nie jesteś pewien.

Czy czujesz coś poza cierpieniem? Być może – nie jesteś w stanie jeszcze tego zidentyfikować, prawdopodobnie gdybyś to zrobił, byłoby ci łatwiej to pokonać.

Ale czy ty chcesz to zrobić? Sam przecież wiesz, iż jesteś zmęczony, a wszystkie cele, do którym kiedykolwiek dążyłeś, pękły i rozproszyły się jak kolorowa bańka mydlana, gdy czegoś dotknie.

Wokół ciebie nie ma nikogo, a ty jesteś gotów. Stawiasz stopę na balustradzie, o której wcześniej myślałeś, a następnie dostawiasz drugą. Nagle też uświadamiasz sobie swe wewnętrzne milczenie; dawno nie doświadczyłeś tego stanu. Dokładnie słyszysz szum liści na delikatnym, letnim wietrze, ale on nie jest w stanie przerwać ci tego, co sam zacząłeś.

- Proszę cię, zejdź.

W pierwszej chwili nie masz pojęcia, do kogo należy głos, który tak nagle wydał ci swojego rodzaju rozkaz naznaczony nutką błagalnej prośby. Najwidoczniej nie jesteś w stanie przyjąć do wiadomości jej tożsamości, bo to przecież wydaje się być tak ironiczne i śmieszne, że aż niemożliwe.

Jej tu nie może być.

Jesteś świadomy tego, że jakimś cudem twoja wyobraźnia spłatała ci potwornego figla, odtwarzając głos dziewczyny w sposób tak bardzo dokładny, że aż niemalże bolesny, choć powodu tego ostatniego kompletnie nie znasz. Wzdychasz głęboko, pochylając się o kilka centymetrów do przodu; brakuje już tak niewiele…

 Silne szarpnięcie gwałtownie ściąga cię do tyłu. Nim się w ogóle orientujesz, tracisz równowagę i lądujesz na betonowym podłożu. Przez myśl przechodzi ci stwierdzenie, że w ostatnim czasie tych upadków zaliczasz naprawdę wiele.

Nie podnosisz się, ale pozostajesz w zgarbionej pozycji półsiedzącej. Serce bije ci jak oszalałe. Nie masz odwagi, by unieść głowę do góry.

- Masz zamiar próbować do skutku? – zamykasz oczy, a umysł podsuwa ci obraz Rozalii z rozwianymi włosami, świecącymi ze złości niezwykłymi tęczówkami i ściągniętymi brwiami. Twoja dusza zdaje się płakać, chociaż nie wiesz dlaczego.

Rok, może nawet niecały, Kamil.

- Tak. – szepczesz, nim się w ogóle orientujesz. Chwilę później gorzko żałujesz tego krótkiego,  jednosylabowego słowa, które wypłynęło właśnie z twoich ust, bo  - mimo tego, że się przecież nie znacie – zadałeś jej swego rodzaju cios postawą osoby, która już dawno się poddała. – Nie powinnaś się mną interesować. Nie chcę tego.

 Tylko wegetujesz, przecież wiesz.

Gwałtownie otwierasz oczy, podnosisz głowę oraz zakotwiczasz w niej swoje spojrzenie. Później zaś zamierasz, bo dziewczyna wcale nie wygląda tak, jak ją sobie wyobraziłeś, ponieważ -  przede wszystkim – nie ma na sobie luźnej, jasnej sukienki, ale dres. Włosy związane są w kłosa. No i buty.

Klasyczne, do biegania.

Jak mogłeś o tym zapomnieć? Kiedyś, przed laty, jeździliście na jedne i te same zawody szkolne.

Podrywasz się  do góry, a następnie chcesz po prostu stamtąd uciec, ale nie jest ci to dane, gdyż zaczynasz się dusić. Tak – przy niej. Wiesz, że jest to fizycznie niemożliwe, niemniej czujesz, jak twoje płuca zaczynają pracować coraz wolniej i ciężej. Pochylasz tułów do dołu, a dłonie opierasz na kolanach w celu natychmiastowego wyrównania oddechu, co jednak nie jest takie proste jak w przypadku zwykłej zadyszki.

 Jesteś tym tak bardzo zajęty, iż nawet nie wiesz, kiedy Rozalia podchodzi do ciebie i kładzie ci rękę na ramieniu; jej dotyk zdaje się wypalać głębokie dziury w twoim ciele, niemalże cię paraliżuje, jednocześnie doprowadzając twoje zmysły do istnego szaleństwa, a to kompletnie nie trzyma się kupy.

- Co się dzieje? – w jej głosie z łatwością wychwytujesz nutkę niepokoju pomieszaną z tą zwykłą, ludzką, pierdoloną ciekawością. Mimo wszystko parskasz śmiechem, który bynajmniej  nie ma za zadanie bawić, ale wywoływać strach. Co jednak z tego, skoro ona nie porusza się nawet o ten jeden, maleńki milimetr?

Wyprostowujesz się, stając z nią twarzą w twarz. I tym razem nie zwracasz uwagi na jej piękno, bo jest ono oczywiste; chcesz ją wybadać, sprawdzić, jak może zareagować na to, co na pewno usłyszy.

- Wiesz co to przewlekła obturacyjna choroba płuc, Rozalio?  - widzisz niepewność i zdziwienie w jej fiołkowych oczach, ale mimo to kontynuujesz. – Tak się składa, że kurwa umieram.
___________________________________
Nie bójcie się o niego. Po prostu powróciłam do swojego pierwotnego założenia, jak ma to opowiadanie wyglądać.
Buhaha


Edit: Przepraszam za tak duże odstępy między akapitami, ale blogger dziś coś mnie nie kocha. :c

2 komentarze:

  1. Zauważyłam, że zaczęłaś obserwować moje blogi, więc chciałam wejść tylko na chwilkę, ale chętnie zostanę na dłużej, bo bardzo podoba mi się to opowiadanie. Jestem ciekawa, jak dalej potoczy się ta historia. Lubię szczęśliwe zakończenia i liczę, ze to, choć na razie nic na to nie wskazuje, również będzie miało happy end.
    Czekam na więcej i pozdrawiam serdecznie ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie bać się? No nie wiem, nie wiem. Ten Twój złowieszczy śmiech nie wróży nic dobrego. Ja już sobie wyobrażam co Ty wykombinowałaś, ale nic nie mówię. Zresztą już udowodniłaś, że potrafisz zaskoczyć na końcu, więc moje domysły prawdopodobnie są mylne :p

    OdpowiedzUsuń