wtorek, 12 sierpnia 2014

Wada ósma: Cierpienie w samotności szpitalnych ścian.


 Przez długi czas nie możesz mówić, choć bardzo się starasz.
Ciężkie niczym ołów powietrze przechodzi przez twoje ciało, pozostawiając po sobie coś w rodzaju niewidzialnego znaku, który ma być potwierdzeniem swojej obecności tam, gdzie już niedługo nie będzie miało szans się dostać, zresztą ty już się nie oszukujesz, wiesz o wszystkim, co w bliżej niekreślonej przyszłości się wydarzy i już cię to nie przeraża. Niewyjaśnionym trafem pogodziłeś się ze śmiercią, zdążyłeś przebaczyć jej to, iż wkrótce po ciebie przyjdzie. Oczekujesz tej wizyty z prawdziwym utęsknieniem w swych błękitnych oczach.

Przez pierwsze dni nie potrafisz chodzić, bo ciągle się potykasz. Wydaje się to względnie niemożliwe, jednak tak właśnie jest w rzeczywistości. Nie jesteś w stanie postawić chociażby jednego kroku, który byłby godny dorosłego i w pełni dojrzałego człowieka. Tak, dojrzałeś. Nie w momencie, w którym dowiedziałeś się o swojej chorobie, ale wtedy, gdy ona powiedziała ci to, co złamało twoje serce na dwie równiutkie połówki. Oczywiście, starasz się je zszyć, zacerować, a nawet wypchać powstałą dziurę jakimiś marnymi strzępkami materiału, niemniej nic nie pomaga, gdyż za każdym razem, gdy chcesz wbić w nie igłę, przez twoje ciało przechodzi niewyobrażalny ból, a ty sam zaczynasz się dusić.

Nienawidzisz tego stanu. Nienawidzisz tego, że to właśnie ta dziewczyna cię do niego doprowadziła. I w końcu nienawidzisz jej samej.
Z całego serca swego, ze wszystkich sił swoich…

Niemniej są też dni, w których starasz się być uczniem. Podejmujesz nierówną walkę o to, by jakoś zapomnieć, by stworzyć maleńki, szary, przeciętny, ale przede wszystkim swój świat, do którego nie masz zamiaru wprowadzać nikogo. Twoim nauczycielem jest ten jakże niesprawiedliwy los.
Zaciśniętą w pięść dłonią uderzasz w podłogę tak, iż echo odbija się od tych beżowych , otaczających cię, ścian. Powód tego, co robisz jest chyba dla każdego jasny.

Bezsilność.
Czysta, ale jakże chora, spowodowana faktem, iż nie jesteś w stanie dążyć do tego, co sobie zamierzyłeś tylko dlatego, że nadal kochasz.

Czy to właśnie nazywasz irracjonalizmem?

 

*

Doktor Jerzy w milczeniu przypatruje się twoim najnowszym wynikom. Zauważasz, że dziwnie marszczy brwi, kartkuje kolejne strony historii choroby, coś sprawdza, czegoś szuka, porównuje kolejne zdjęcia rentgenowskie twych płuc.
Siedzisz na wygodnej kanapie, która bynajmniej nie jest przyzwyczajona dla zwykłych pacjentów, ale ty nim przecież nie jesteś. Stawiasz łokcie na kolanach, splatasz dłonie prawie jak do  modlitwy, opierając na nich twarz. Milczysz; mimo wszystko boisz się odezwać, bo co możesz tak właściwie usłyszeć?

- Jest źle, Kamil. – suchy głos lekarza przecina tą milczącą ciszę panującą wokół twojej osoby, strącając wszelakie resztki czegoś, co mogłeś nazwać mianem potencjalnego szczęśliwego zakończenia.
Nie poruszasz się ani o milimetr, choć twoje procesy życiowe na jakiś ułamek sekundy zamierają. Kiedy ponownie budzą się do życia, w wyrazie twojej twarzy chyba nic się nie zmienia, otoczenie również wydaje się takie samo, a sam świat po prostu nadal porusza się swoim własnym rytmem, niemniej uważasz, że jest on dla ciebie zbyt szybki i nie jesteś w stanie zrównać z nim kroku, nawet nie próbujesz. Nadal spoczywasz na tej samej kanapie, Jerzy patrzy na ciebie swoim przenikliwym wzrokiem, a ty przyznajesz sam przed sobą, iż zaczynasz wierzyć w coś takiego jak obojętność.

Bo tak, jesteś obojętny. Niewiele obchodzi cię nawet własna śmierć.
Poznajesz też piękno. Chyba pierwszy raz możesz użyć tego określenia w innym odniesieniu aniżeli do Rozalii. Bo to uczucie kompletnego wyobcowania na wszystko, co się dzieje wokół ciebie, zaczyna cię po prostu cieszyć oraz zadowalać, co nawet tobie wydaje się dziwne.

- Miałeś jakieś ataki w ostatnim czasie? – pytanie, które zadaje Jerzy, skierowane jest oczywiście do ciebie, niemniej twoje myśli krążą gdzieś tak daleko, iż w pierwszej chwili w ogóle go nie słyszysz, następnie rozmyślasz nad jego sensem, później składasz do kupy poszczególne słowa. A kiedy już faktycznie wiesz, co lekarz chciał przekazać, robisz dokładnie to, w czym jesteś już perfekcjonistą. Kłamiesz.
- Nie. Nie miałem, czuję się dobrze.  – sam w sumie nie wierzysz w to, co mówisz, nie dziwisz się, więc temu podejrzliwemu spojrzeniu, którym uraczył cię mężczyzna. Przejrzał cię bez najmniejszego trudu, więc nie widzisz dalszej potrzeby ukrywania tego wszystkiego, co niemalże wyjada cię od środka. Przez bardzo krótką chwilę patrzysz mu prosto w oczy, w których dostrzegasz ten nikły i jakże krótki błysk zrozumienia. Następnie zaś czujesz, iż jakaś niewidoczna, psychiczna bariera pęka, a potężne strugi wrzącej wody rozlewają się po twoim wnętrzu. To boli, ale wiesz o tym tylko i wyłącznie ty. Nikt więcej. Podświadomie drżysz.

- Dlaczego nie pozwolisz sobie pomóc?
Pytanie to przelewa czarę goryczy. Nie spodziewałeś się go, dlatego wydaje ci się być tak bardzo okropne i drastyczne, że po prostu nie jesteś w stanie pozostać w gabinecie ani minuty dłużej. Momentalnie podrywasz się z kanapy, a następnie - kompletnie nie zwracając uwagi na iście przerażonego lekarza – wybiegasz na zewnątrz i szybkim krokiem pokonujesz schody, po paru sekundach znajdując się już na potencjalnie świeżym powietrzu, które zanieczyszczone jest jednak spalinami samochodowymi oraz fabrycznymi dymami; dla ciebie  - mimo to – przynosi znaczne ukojenie, ponieważ wiesz, iż twój dłuższy pobyt w zamkniętym pomieszczeniu skutkowałby uduszeniem.

Bezwładnie opadasz na drewnianą ławkę, starając się uspokoić kołaczące serce, urywany oddech, niemniej nie jesteś w stanie. I choć czujesz, że twoje ciało nie może prawidłowo zareagować na jakąkolwiek dawkę tlenu, bierzesz tych kilka łapczywych wdechów, co jest jednak porównywane do wciągnięcia przez usta oraz nos kilogramów błota czy suchego, strzelającego w zębach piasku. Zatykasz się jeszcze bardziej. Dusisz się. Przed oczyma masz tylko czarne mroczki, początkowo pojedyncze, następnie nie zauważasz już prawie niczego. Pomimo tego, że siedzisz przy bardzo uczęszczanym przez pieszych chodniku, nikt się przy tobie nie zatrzymuje.
Zupełnie nikt. Umierasz w samotności i kompletnych ciemnościach; ze zmysłów pozostał ci jedynie słuch oraz jakieś nikłe resztki dotyku.

 

*

- Przepraszam. – szepcze dziewczęcy, może nawet i kobiecy głos. – Nie chciałam.
Mimo tego, iż nie jesteś w stanie zobaczyć osoby, która do ciebie mówi, jesteś niemal przekonany, że ją znasz. Bardzo dobrze, niemniej za nic nie jesteś w stanie przypomnieć sobie jej imienia. Nic nie widzisz, ponieważ twoje oczy nadal są zamknięte, a ty nie możesz ich otworzyć; może gdybyś się postarał, zrobiłbyś to, ale czujesz, iż  - póki co – nie masz takiego prawa, choć zdajesz sobie sprawę, że gdybyś spróbował ponieść niezwykle ciężkie powieki, zobaczyłbyś twarz tej, która siedzi przy tobie już przez dłuższy czas i, najprawdopodobniej, rozpoznałbyś ją bez problemu. Dlaczego tak właściwie twój mózg wypiera z siebie jej tożsamość? Dlaczego nie masz pojęcia, kim ona jest, dlaczego nie pamiętasz tego, co zdarzyło się… wcześniej?!

Rozpaczliwie poszukujesz odpowiedzi na zadane samemu sobie pytania, jednak pomimo usilnych prób przypomnienia sobie czegokolwiek, zacinasz się i musisz ustąpić, choć tak cholernie chcesz wydostać się z tej pustej skorupy niewiedzy.
- To nie tak, jak myślisz, naprawdę. – głos odzywa się ponownie, prowokując w tobie to coś, czego nazwy nawet nie znasz. – Amelia poprosiła mnie o opiekę nad tobą, ale ja wtedy się nie zgodziłam. Kiedy chciałeś się… powiesić – ton na moment staje się niższy oraz znacząco cichszy, znalazłam cię zupełnym przypadkiem. Ja… ja się przestraszyłam, gdy wszystko odkryłeś.  Po prostu się bałam, Kamil. Rozumiesz?!  - pojedyncze słowa zamieniają się w głuchy szloch echem odbijający się od sterylnych ścian.

Milczysz, ponieważ nie możesz mówić. Chociaż – tak szczerze powiedziawszy  - nie wiesz, czy cokolwiek przeszłoby ci przez gardło nawet gdybyś był do tego zdolny. Nim się w ogóle orientujesz, ciepła, niewielka rączka nieśmiało dotyka twojej podłączonej do kroplówek dłoni. Jest to ruch porównywalny do muśnięcia przez skrzydła motyla. Niby niewielki i praktycznie nic nieznaczący, ale – mimo to – odczuwalny nawet w najgłębszych zakamarkach twojego jakże słabego ciała.
Powraca ci też pamięć, znasz imię tej, która przy tobie czuwa i ciągle do ciebie mówi -Rozalia. Jakże mogłeś o niej zapomnieć? Przecież o największych wrogach zawsze trzeba pamiętać, musisz o tym wiedzieć. Złamała ci serce, pogrzebała twoje wszelakie nadzieje, pozbawiła cię złudzeń w sposób jakże perfidny. Wiesz, że nie potrafisz jej wybaczyć; nigdy nie byłeś do tego skłonny, więc z jakiego powodu masz teraz zrobić wyjątek? Powinieneś być raczej względnie nieustępliwy.

Czujesz, iż naszedł odpowiedni moment, by na chwilę podnieść powieki. Zbierasz wszystkie kumulujące się w tobie siły, choć jest ich jak na lekarstwo, naprężasz każdy możliwy mięsień, a następnie rozpoczynasz ponowną wędrówkę po kolorowym świecie, który nigdy nie powinien zaistnieć.

- Kamil?! Kamil słyszysz mnie?
Owszem, słuch masz doskonały. Gorzej ze zniszczonymi uczuciami.

Rozbieganym wzrokiem lustrujesz jej naznaczoną zmęczeniem twarz oraz to, co cię otacza, czyli szpitalne szafki, zielone ściany, jakiś stolik zapełniony fiolkami z różnokolorowymi tabletkami, strzykawki, tony nowych, jakże dziwnych kabelków. Niepodważalnie zdajesz sobie sprawę z obecności maski tlenowej na twojej twarzy, w sumie to już się do nich przyzwyczaiłeś. Otwierasz usta, starając się coś powiedzieć, ale po pierwsze nie wiesz nawet co, a po drugie nie jesteś w stanie tego zrobić, bo uniemożliwia ci to wyschnięte na wiór gardło. Jedynym znakiem potwierdzającym twoje nieudolne próby jest delikatna para, która pokrywa wewnętrzną stronę przezroczystego materiału.
Ona na początku nie rozumie tego, co podświadomie chcesz jej przekazać, sam nie potrafisz tego pojąć, więc  - abyście nie pozostawali już dłużej w tej upiornej nieświadomości – sięgasz dłonią w kierunku maski, a następnie bezbarwnym głosem wypowiadasz zaledwie pięć słów, które ranią zarówno ją jak i ciebie.

- Nienawidzę cię. Wynoś się stąd.
Nawet nie musisz dwa razy tego powtarzać.

____________________

To opowiadanie zaczyna wywierać coraz większy wpływ na moją psychikę.
Pisałam, momentami nawet płakałam.

Ewentualne błędy poprawię jutro wieczorem, dobrze?

2 komentarze:

  1. To było bezbłędne.
    Trochę jestem na niego wściekła za ten brak woli walki. Ale jednocześnie podziwiam tą odwagę. Śmierć jest zawsze czymś strasznym. Przechodzisz na drugą stronę i nie wiesz czy i co tam zastaniesz, a on się z tym pogodził. Choć to straszne, strasznie jest myśleć, że nie spełni się marzeń, nie ułoży wymarzonej kariery, nie zobaczy kiedyś uśmiechu własnych dzieciaków... Nawet nie próbuję sobie tego wyobrażać, bo się nie da. Właśnie, nie da się, a ty robisz to idealnie.
    I przy twoich opowiadaniach Skarbie chyba zawsze się płacze, co?
    Po prostu za duża prawda dla przeciętnego śmiertelnika typu ja w nich jest...
    No, nic chyba już z tego komentarza nie będzie, więc przepraszam za niego.
    I czekam na więcej.
    Buziaki:*
    PS. Mam dodawać jak bardzo mi się do księcia niecierpliwi? Chyba nie muszę:D Także wenyyy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cóż, nie tylko na Twoją psychikę te opowiadanie ma wpływ.
    Tego nie da się czytać obojętnie i tak po prostu zapomnieć o tej historii po zamknięciu komputera.

    OdpowiedzUsuń