- Kamil?
Cichy głos twojego ojca wyrywa cię z rozmyślań o tej
nieszczęsnej próbie samobójczej. Wiesz, że on nie ma o niczym pojęcia, mama
przyrzekła, że mu o tym nie wspomni. Cieszy cię to, choć coś nie daje ci
spokoju, a tym czymś jest jego zmartwiony wzrok.
Nigdy się tobą nie przejmował. Dlaczego, więc robi to teraz?
Podnosisz głowę powoli do góry, odrzucając na bok gruby brulion
w kratkę, w którym zacząłeś pisać kolejny tekst o niczym, co w sumie stało się
już nudną rutyną. Zaciskasz zęby w przypływie irytacji, ale gdzieś w głębi
duszy czujesz też cichą bezsilność.
Tata podchodzi bliżej, a następnie siada obok ciebie na starannie
zasłanym łóżku. Przez chwilę milczycie obaj. Wzrok masz utkwiony we własnych
dłoniach, nieprzytomnie wodzisz nim po swych krętych liniach papilarnych.
Zasycha ci w gardle.
- Dzwonił do mnie Jerzy. – odzywa się ojciec przyciszonym,
niemalże bezbarwnym głosem – Powiedział mi, iż uciekłeś z gabinetu i że…
Nie kończy. Nie jest najwidoczniej w stanie. W sumie jest ci
go szkoda, nawet przez chwilę chcesz go przeprosić, ale szybko zmieniasz
zdanie, bo dochodzisz do wniosku, że to twoje życie i nikt nie ma prawa w nie
ingerować prócz ciebie samego, dlatego momentalnie - by uniknąć dalszej dyskusji – mówisz:
- Tato wybacz, ale to są moje sprawy, a wy nie powinniście
się w to mieszać.
Próbujesz nie widzieć tej przeciętej błyskawicą bólu twarzy
ojca. Tej bezsilności w jego ciemnych tęczówkach tak bardzo różnych od twoich. Przesadziłeś?
Być może, być może powinieneś ukazać skruchę, przeprosić. Co jednak z tego, że
tak uważasz, skoro nic z tym nie robisz? Po prostu sobie siedzisz, słuchasz
wyjątkowo równego rytmu swego serca i milczysz.
Twój tata najwyraźniej widzi, iż jakakolwiek próba rozmowy z
tobą nie jest dobrym wyjściem z zaistniałej sytuacji, więc powoli podnosi się z
łóżka, klepiąc cię lekko po plecach ( sądząc po delikatności, z jaką to czyni,
już wie). Gdy jest już przy drzwiach, w ostatniej chwili odwraca się, a ty
słyszysz jak mówi:
- Jesteś bardzo chory. Mam nadzieję, że chociaż to
potraktujesz na poważnie.
Po tych słowach wychodzi, a do ciebie w końcu dociera to, co
powinno dotrzeć już dawno.
Twoje płuca są w
rozsypce, nie pracują prawidłowo. Jedynym ratunkiem jest przeszczep, bo żaden
lek nie jest w stanie odwrócić skutków niezwykle szybko postępującej choroby.
Biegniesz, ale tym razem ścigasz się z samą śmiercią.
Z takim przeciwnikiem
się nie wygrywa.
*
Drzewa w lesie szumią nieprzerwanie, do twoich nozdrzy
dociera zapach igliwia, którym próbujesz się głęboko zaciągnąć, ale nie jesteś
w stanie. Już nie. Nie na tym etapie choroby. Nawet swobodny oddech przychodzi
ci coraz ciężej.
Jest źle.
Celowo przyśpieszasz kroku, by sprawdzić na co cię jeszcze
stać, niemniej dosłownie po chwili dochodzisz do wniosku, że na niewiele.
Wiązanka przekleństw, która wydobywa się z twoich ust, jest naprawdę niezwykle
wyrafinowana, a ty sam masz nieodparte wrażenie, iż twoja skromna osoba
odstrasza wszystko, co znajduje się wokół ciebie; nawet drzewa wydają się
odsuwać, a gałęzie odchylać, by tylko cię nie dotknąć. Zupełnie tak, jakbyś był
trędowaty, choć przecież to cholerstwo, które w tobie siedzi, nie jest zaraźliwe.
Odkąd pamiętasz, twoje
życie polegało na tym, że byłeś sam. Oczywiście nie masz tu na myśli bliskości
fizycznej, ale tą mentalną, psychiczną, uczuciową. Wokół ciebie zawsze było
pełno ludzi różnego pokroju, ale nie było tego jednego wyjątkowego człowieka, z
którym łączyłaby cię jakaś głębsza więź, z którym dzieliłbyś tajemnice…
Osamotniony samotny
bieżący samotnie przez samotność.
Nie zdajesz sobie sprawy z tego, że zaczynasz płakać. Pewnie
wyglądasz dziwnie i dość niestandardowo, ale kompletnie na to nie zważasz.
Zamiast tego po prostu zaczynasz biec prosto przed siebie.
Biec, choć nie powinieneś. Choć ci zabronili. Choć możesz
się udusić.
Czubkami zdartych adidasów zaczepiasz o wystające na dróżce
korzenie wiekowych drzew, gdyż najzwyczajniej w świecie nie patrzysz pod nogi. Po
paru metrach upadasz na ziemię, zdzierając przy okazji naskórek z twoich
delikatnych i wrażliwych dłoni, o czym świadczą pieczący ból, zaczerwienienie,
a następnie śladowe ilości krwi.
Nie podnosisz się. Nie widzisz w tym większego sensu.
Zamiast tego po prostu siedzisz na środku leśnej ścieżki z poranionymi rękoma,
podziurawioną duszą i śmiertelnie chorymi wnętrzem. W myślach śmiejesz się ze
swej niezwykle komfortowej sytuacji. Momentalnie przypominasz sobie to, co
powiedziała ci ta dziewczyna.
Masz przecież
wszystko…
Chyba tylko to, co najgorsze.
Nie pozostało ci nic innego, jak przeklinać ten niezwykle
niesprawiedliwy los. Jedynym pocieszeniem wydaje się tylko fakt, że przecież
już wkrótce umrzesz.
Wtedy nie będziesz się męczyć, a ulga to coś, czego ci w tym
momencie potrzeba.
*
Nie mogłeś nawet podejrzewać, że pierwszą osobą, którą
ujrzysz, gdy tylko znajdziesz się w centralnej części swojego miasteczka,
będzie właśnie ona. Rozpoznajesz ją już z daleka, a twoje nogi zaczynają trząść
się niczym średnio ścięta galaretka owocowa pod wpływem tego fiołkowego
spojrzenia, które przeraża cię do tego stopnia, że zatrzymujesz się pośrodku
dziurawego chodnika. Sekundę później usuwasz się na bok, prawdopodobnie liczysz
na to, że ogromny krzak czerwonej róży wychylający się zza drewnianego
ogrodzenia, będzie stanowił dla ciebie swego rodzaju bezpieczną osłonę, ale już
po chwili orientujesz się, że tak nie jest, bo ona cię zauważa.
Myślisz, że po prostu przejdzie obok ciebie z wysoko podniesioną
głową, ewentualnie pośle w twoim kierunku zupełnie pozbawione wszelkiego wyrazu
spojrzenie, a w najlepszym wypadku – nie zwróci na ciebie najmniejszej uwagi.
Tak się jednak nie dzieje.
Jej krok jest powolny, niepewny, ale stanowczy. Przez moment
zastanawiasz się, jakim cudem te wszystkie pojęcia można połączyć w jedną logiczną
całość, jednak za chwilę przestajesz zaprzątać sobie tym myśli, gdyż dziewczyna
staje przed tobą, co całkowicie cię paraliżuje.
- Przepraszam, że cię uratowałam. Nie powinnam ingerować w
twoje życie.
Niemalże fizycznie czujesz, jak maleńkie igiełki wbijają ci
się w serce powodując niewyobrażalny ból. I choć wiesz, że stoisz jak
skamieniały, to nie jesteś w stanie chociażby poruszyć małym palcem u nogi. To
taka pierwsza sytuacja w twoim niespełna dwudziestoletnim życiu, gdy czyjeś
słowa wywierają na tobie tak potężne wrażenie. Zupełnie się tego nie
spodziewałeś. Po prostu patrzysz na
falujące na wietrze ciemne włosy podziwiając jej ewidentnie słowiańską urodę, a
sekundy zdają się przemijać stanowczo zbyt wolno. Czujesz się jak
zahipnotyzowany.
Gdzieś w głębi duszy postanawiasz podjąć jakieś próby
odpowiedzi, ale gdy tylko otwierasz usta, momentalnie je zamykasz, bo jakoś nie
potrafisz sklecić logicznego zdania, które nie świadczyłoby przeciwko twojej
elokwencji. Z wielkim trudem odrywasz wzrok od jej twarzy i kierujesz go na
czubki swoich butów, które noszą na sobie ewidentne ślady twojej leśnej
ekspedycji.
Postronny obserwator na pewno poważnie zastanowiłby się nad
tym widokiem, bo wiesz, że stoisz przed nią z nisko zwieszoną głową, co wygląda
na to, że próbujesz w pewien sposób ukorzyć się przed tą drobniutką, ale jakże
przepiękną dziewczyną. Wiesz jednak również, że oprócz was, w promieniu najbliższych
dwustu metrów nie ma zupełnie nikogo (no może z wyjątkiem śnieżnobiałego kota,
który dumnie maszeruje chodnikiem po drugiej stronie drogi i po chwili znika w
szparze między drewnianymi sztachetkami w potencjalnie nowym płocie).
Stoicie tak około minuty. Minuta ta zaś zdaje się trwać wieczność,
która na dodatek niebezpiecznie przeciąga się w nieskończoność. Najwidoczniej
dla niej również ta sytuacja nie jest zbyt komfortowa, gdyż nim się w ogóle
orientujesz, wykonuje ten pierwszy ruch, który świadczy o tym, że chce cię
opuścić, co działa na ciebie w sposób co najmniej dezorientujący, dlatego
Rozalia nie odchodzi, bo ją zatrzymujesz. Tak. Ty.
- Dziękuję. – mówisz to z taką szybkością, iż masz niemałe
wątpliwości, że ona na pewno rozumiała przekaz tego jedynego słowa, które
wydobyło się z twojej krtani. Niemniej sądząc po jej zdziwionej minie,
dochodzisz do wniosku, iż dokładnie usłyszała wszystko, co do usłyszenia miała.
Na twarzy czujesz dość mocny powiew zimnego wiatru, który
jakimś cudem uświadamia cię, że nadal trzymasz ją za nadgarstek; momentalnie go
puszczasz, odsuwając się od niej na odległość jakiegoś metra. Czujesz nagłą
potrzebę stworzenia wokół siebie swego rodzaju strefy bezpieczeństwa, jakiegoś
szczelnego muru.
Tak też robisz, co wcale nie zmienia faktu, że czujesz się w
obowiązku dokończenia tego, co zacząłeś.
- Dziękuję za to, że wtedy tam byłaś i mnie
powstrzymałaś. – twój głos jest
wyjątkowo cichy i nieco drżący, przełykasz głośno ślinę, która jest jednak nikłym
ukojeniem dla twojego wysuszonego na wiór gardła. Masz niedoparte wrażenie, że
między zębami strzelają ci twarde i nieprzyjemne dla człowieka ziarnka piasku.
Dziewczyna przystaje. W innych okolicznościach
powiedziałbyś, że zabawnie marszczy brwi, ściągając je do środka twarzy, ale
teraz myślisz tylko i wyłącznie o tym, co ci odpowie. Jakimś cudem czujesz, że
zależy ci na tych słowach. Bardzo.
Niemniej ona uparcie milczy, a ty dochodzisz do wniosku, że
chyba nie jest wam dana jakaś dłuższa wymiana zdań, dlatego momentalnie
korzystasz z zaległej ciszy, by dokończyć wcześniej zaczętą przez siebie myśl.
- Nie wiem, co we mnie wtedy wstąpiło, przeżywałem jakieś
załamanie nerwowe. Gdyby nie ty, pewnie by mnie już nie było, Rozalio.
Fakt, że zwracasz się do niej po imieniu, sprowadza waszą
nikłą wymianę zdań na niezwykle osobiste tory.
Nagle też zdajesz sobie sprawę z tego, iż przestałeś zwracać jakąkolwiek
uwagę na twoje otoczenie, bo ona skutecznie przysłoniła je swoją obecnością.
- Każdy na moim miejscu zrobiłby to samo. – słowa te
wybijają cię z zamyślenia, a do twoich nozdrzy dociera intensywny zapach jej
- chyba - cytrusowych perfum, jednakże, przede wszystkim,
uderza cię szczerość zawarta w tym krótkim przesłaniu, więc na twarz próbujesz
przybrać coś na kształt nikłego uśmiechu (przynajmniej ty odnosisz wrażenie, że
kąciki twych ust delikatnie unoszą się do góry).
Z jakiegoś powodu uspokajasz się.
*
Spokój. Nie myślałeś,
że kiedykolwiek doświadczysz tego uczucia, ale tak jednak się dzieje. Prawdopodobnie
na chwilę gdzieś zanika zgorzknienie w twych oczach, które było widoczne w
należących do ciebie błękitnych tęczówkach, a przez to postrzegany jesteś jako
zupełnie inny, ale przede wszystkim dobry człowiek (a przynajmniej taki jak
pozostali). Wtapiasz się w tłum potencjalnych obywateli twojej ojczyzny.
Dzięki temu czujesz
się znacznie lepiej, bo po prostu zapominasz o śmierci. Przez chwilę. Dzięki
osobie, która widziała twoją nieskuteczną próbę samobójczą.
Ironiczne, nie?
_________________Przepraszam. Wiem, że zawaliłam na całego z tym powyższym rozdziałem.
Przepraszam.