piątek, 27 czerwca 2014

Wada druga: Połamane skrzydła, podziurawiona dusza, chore ciało i bezbarwne spojrzenie.


- Kamil?
Cichy głos twojego ojca wyrywa cię z rozmyślań o tej nieszczęsnej próbie samobójczej. Wiesz, że on nie ma o niczym pojęcia, mama przyrzekła, że mu o tym nie wspomni. Cieszy cię to, choć coś nie daje ci spokoju, a tym czymś jest jego zmartwiony wzrok.

Nigdy się tobą nie przejmował. Dlaczego, więc robi to teraz?
Podnosisz głowę powoli do góry, odrzucając na bok gruby brulion w kratkę, w którym zacząłeś pisać kolejny tekst o niczym, co w sumie stało się już nudną rutyną. Zaciskasz zęby w przypływie irytacji, ale gdzieś w głębi duszy czujesz też cichą bezsilność.

Tata podchodzi bliżej, a następnie siada obok ciebie na starannie zasłanym łóżku. Przez chwilę milczycie obaj. Wzrok masz utkwiony we własnych dłoniach, nieprzytomnie wodzisz nim po swych krętych liniach papilarnych. Zasycha ci w gardle.
- Dzwonił do mnie Jerzy. – odzywa się ojciec przyciszonym, niemalże bezbarwnym głosem – Powiedział mi, iż uciekłeś z gabinetu i że…

Nie kończy. Nie jest najwidoczniej w stanie. W sumie jest ci go szkoda, nawet przez chwilę chcesz go przeprosić, ale szybko zmieniasz zdanie, bo dochodzisz do wniosku, że to twoje życie i nikt nie ma prawa w nie ingerować prócz ciebie samego, dlatego momentalnie  - by uniknąć dalszej dyskusji – mówisz:
- Tato wybacz, ale to są moje sprawy, a wy nie powinniście się w to mieszać.

Próbujesz nie widzieć tej przeciętej błyskawicą bólu twarzy ojca. Tej bezsilności w jego ciemnych tęczówkach tak bardzo różnych od twoich. Przesadziłeś? Być może, być może powinieneś ukazać skruchę, przeprosić. Co jednak z tego, że tak uważasz, skoro nic z tym nie robisz? Po prostu sobie siedzisz, słuchasz wyjątkowo równego rytmu swego serca i milczysz.
Twój tata najwyraźniej widzi, iż jakakolwiek próba rozmowy z tobą nie jest dobrym wyjściem z zaistniałej sytuacji, więc powoli podnosi się z łóżka, klepiąc cię lekko po plecach ( sądząc po delikatności, z jaką to czyni, już wie). Gdy jest już przy drzwiach, w ostatniej chwili odwraca się, a ty słyszysz jak mówi:

- Jesteś bardzo chory. Mam nadzieję, że chociaż to potraktujesz na poważnie.
Po tych słowach wychodzi, a do ciebie w końcu dociera to, co powinno dotrzeć już dawno.

Twoje płuca są w rozsypce, nie pracują prawidłowo. Jedynym ratunkiem jest przeszczep, bo żaden lek nie jest w stanie odwrócić skutków niezwykle szybko postępującej choroby.
Biegniesz, ale tym razem ścigasz się z samą śmiercią.

Z takim przeciwnikiem się nie wygrywa.

 

*

Drzewa w lesie szumią nieprzerwanie, do twoich nozdrzy dociera zapach igliwia, którym próbujesz się głęboko zaciągnąć, ale nie jesteś w stanie. Już nie. Nie na tym etapie choroby. Nawet swobodny oddech przychodzi ci coraz ciężej.
Jest źle.

Celowo przyśpieszasz kroku, by sprawdzić na co cię jeszcze stać, niemniej dosłownie po chwili dochodzisz do wniosku, że na niewiele. Wiązanka przekleństw, która wydobywa się z twoich ust, jest naprawdę niezwykle wyrafinowana, a ty sam masz nieodparte wrażenie, iż twoja skromna osoba odstrasza wszystko, co znajduje się wokół ciebie; nawet drzewa wydają się odsuwać, a gałęzie odchylać, by tylko cię nie dotknąć. Zupełnie tak, jakbyś był trędowaty, choć przecież to cholerstwo, które w tobie siedzi, nie jest zaraźliwe.
Odkąd pamiętasz, twoje życie polegało na tym, że byłeś sam. Oczywiście nie masz tu na myśli bliskości fizycznej, ale tą mentalną, psychiczną, uczuciową. Wokół ciebie zawsze było pełno ludzi różnego pokroju, ale nie było tego jednego wyjątkowego człowieka, z którym łączyłaby cię jakaś głębsza więź, z którym dzieliłbyś tajemnice…

Osamotniony samotny bieżący samotnie przez samotność.
Nie zdajesz sobie sprawy z tego, że zaczynasz płakać. Pewnie wyglądasz dziwnie i dość niestandardowo, ale kompletnie na to nie zważasz. Zamiast tego po prostu zaczynasz biec prosto przed siebie.

Biec, choć nie powinieneś. Choć ci zabronili. Choć możesz się udusić.
Czubkami zdartych adidasów zaczepiasz o wystające na dróżce korzenie wiekowych drzew, gdyż najzwyczajniej w świecie nie patrzysz pod nogi. Po paru metrach upadasz na ziemię, zdzierając przy okazji naskórek z twoich delikatnych i wrażliwych dłoni, o czym świadczą pieczący ból, zaczerwienienie, a następnie śladowe ilości krwi.

Nie podnosisz się. Nie widzisz w tym większego sensu. Zamiast tego po prostu siedzisz na środku leśnej ścieżki z poranionymi rękoma, podziurawioną duszą i śmiertelnie chorymi wnętrzem. W myślach śmiejesz się ze swej niezwykle komfortowej sytuacji. Momentalnie przypominasz sobie to, co powiedziała ci ta dziewczyna.
Masz przecież wszystko…

Chyba tylko to, co najgorsze.
Nie pozostało ci nic innego, jak przeklinać ten niezwykle niesprawiedliwy los. Jedynym pocieszeniem wydaje się tylko fakt, że przecież już wkrótce umrzesz.

Wtedy nie będziesz się męczyć, a ulga to coś, czego ci w tym momencie potrzeba.

 

*

Nie mogłeś nawet podejrzewać, że pierwszą osobą, którą ujrzysz, gdy tylko znajdziesz się w centralnej części swojego miasteczka, będzie właśnie ona. Rozpoznajesz ją już z daleka, a twoje nogi zaczynają trząść się niczym średnio ścięta galaretka owocowa pod wpływem tego fiołkowego spojrzenia, które przeraża cię do tego stopnia, że zatrzymujesz się pośrodku dziurawego chodnika. Sekundę później usuwasz się na bok, prawdopodobnie liczysz na to, że ogromny krzak czerwonej róży wychylający się zza drewnianego ogrodzenia, będzie stanowił dla ciebie swego rodzaju bezpieczną osłonę, ale już po chwili orientujesz się, że tak nie jest, bo ona cię zauważa.
Myślisz, że po prostu przejdzie obok ciebie z wysoko podniesioną głową, ewentualnie pośle w twoim kierunku zupełnie pozbawione wszelkiego wyrazu spojrzenie, a w najlepszym wypadku – nie zwróci na ciebie najmniejszej uwagi. Tak się jednak nie dzieje.

Jej krok jest powolny, niepewny, ale stanowczy. Przez moment zastanawiasz się, jakim cudem te wszystkie pojęcia można połączyć w jedną logiczną całość, jednak za chwilę przestajesz zaprzątać sobie tym myśli, gdyż dziewczyna staje przed tobą, co całkowicie cię paraliżuje.
- Przepraszam, że cię uratowałam. Nie powinnam ingerować w twoje życie.

Niemalże fizycznie czujesz, jak maleńkie igiełki wbijają ci się w serce powodując niewyobrażalny ból. I choć wiesz, że stoisz jak skamieniały, to nie jesteś w stanie chociażby poruszyć małym palcem u nogi. To taka pierwsza sytuacja w twoim niespełna dwudziestoletnim życiu, gdy czyjeś słowa wywierają na tobie tak potężne wrażenie. Zupełnie się tego nie spodziewałeś.  Po prostu patrzysz na falujące na wietrze ciemne włosy podziwiając jej ewidentnie słowiańską urodę, a sekundy zdają się przemijać stanowczo zbyt wolno. Czujesz się jak zahipnotyzowany.
Gdzieś w głębi duszy postanawiasz podjąć jakieś próby odpowiedzi, ale gdy tylko otwierasz usta, momentalnie je zamykasz, bo jakoś nie potrafisz sklecić logicznego zdania, które nie świadczyłoby przeciwko twojej elokwencji. Z wielkim trudem odrywasz wzrok od jej twarzy i kierujesz go na czubki swoich butów, które noszą na sobie ewidentne ślady twojej leśnej ekspedycji.

Postronny obserwator na pewno poważnie zastanowiłby się nad tym widokiem, bo wiesz, że stoisz przed nią z nisko zwieszoną głową, co wygląda na to, że próbujesz w pewien sposób ukorzyć się przed tą drobniutką, ale jakże przepiękną dziewczyną. Wiesz jednak również, że oprócz was, w promieniu najbliższych dwustu metrów nie ma zupełnie nikogo (no może z wyjątkiem śnieżnobiałego kota, który dumnie maszeruje chodnikiem po drugiej stronie drogi i po chwili znika w szparze między drewnianymi sztachetkami w potencjalnie nowym płocie). 
Stoicie tak około minuty. Minuta ta zaś zdaje się trwać wieczność, która na dodatek niebezpiecznie przeciąga się w nieskończoność. Najwidoczniej dla niej również ta sytuacja nie jest zbyt komfortowa, gdyż nim się w ogóle orientujesz, wykonuje ten pierwszy ruch, który świadczy o tym, że chce cię opuścić, co działa na ciebie w sposób co najmniej dezorientujący, dlatego Rozalia nie odchodzi, bo ją zatrzymujesz. Tak. Ty.

- Dziękuję. – mówisz to z taką szybkością, iż masz niemałe wątpliwości, że ona na pewno rozumiała przekaz tego jedynego słowa, które wydobyło się z twojej krtani. Niemniej sądząc po jej zdziwionej minie, dochodzisz do wniosku, iż dokładnie usłyszała wszystko, co do usłyszenia miała.
Na twarzy czujesz dość mocny powiew zimnego wiatru, który jakimś cudem uświadamia cię, że nadal trzymasz ją za nadgarstek; momentalnie go puszczasz, odsuwając się od niej na odległość jakiegoś metra. Czujesz nagłą potrzebę stworzenia wokół siebie swego rodzaju strefy bezpieczeństwa, jakiegoś szczelnego muru.

Tak też robisz, co wcale nie zmienia faktu, że czujesz się w obowiązku dokończenia tego, co zacząłeś.
- Dziękuję za to, że wtedy tam byłaś i mnie powstrzymałaś.  – twój głos jest wyjątkowo cichy i nieco drżący, przełykasz głośno ślinę, która jest jednak nikłym ukojeniem dla twojego wysuszonego na wiór gardła. Masz niedoparte wrażenie, że między zębami strzelają ci twarde i nieprzyjemne dla człowieka ziarnka piasku.

Dziewczyna przystaje. W innych okolicznościach powiedziałbyś, że zabawnie marszczy brwi, ściągając je do środka twarzy, ale teraz myślisz tylko i wyłącznie o tym, co ci odpowie. Jakimś cudem czujesz, że zależy ci na tych słowach. Bardzo.
Niemniej ona uparcie milczy, a ty dochodzisz do wniosku, że chyba nie jest wam dana jakaś dłuższa wymiana zdań, dlatego momentalnie korzystasz z zaległej ciszy, by dokończyć wcześniej zaczętą przez siebie myśl.

- Nie wiem, co we mnie wtedy wstąpiło, przeżywałem jakieś załamanie nerwowe. Gdyby nie ty, pewnie by mnie już nie było, Rozalio.
Fakt, że zwracasz się do niej po imieniu, sprowadza waszą nikłą wymianę zdań na niezwykle osobiste tory.  Nagle też zdajesz sobie sprawę z tego, iż przestałeś zwracać jakąkolwiek uwagę na twoje otoczenie, bo ona skutecznie przysłoniła je swoją obecnością.

- Każdy na moim miejscu zrobiłby to samo. – słowa te wybijają cię z zamyślenia, a do twoich nozdrzy dociera intensywny zapach jej -  chyba -  cytrusowych perfum, jednakże, przede wszystkim, uderza cię szczerość zawarta w tym krótkim przesłaniu, więc na twarz próbujesz przybrać coś na kształt nikłego uśmiechu (przynajmniej ty odnosisz wrażenie, że kąciki twych ust delikatnie unoszą się do góry). 
Z jakiegoś powodu uspokajasz się.

 

*

Spokój. Nie myślałeś, że kiedykolwiek doświadczysz tego uczucia, ale tak jednak się dzieje. Prawdopodobnie na chwilę gdzieś zanika zgorzknienie w twych oczach, które było widoczne w należących do ciebie błękitnych tęczówkach, a przez to postrzegany jesteś jako zupełnie inny, ale przede wszystkim dobry człowiek (a przynajmniej taki jak pozostali). Wtapiasz się w tłum potencjalnych obywateli twojej ojczyzny.
Dzięki temu czujesz się znacznie lepiej, bo po prostu zapominasz o śmierci. Przez chwilę. Dzięki osobie, która widziała twoją nieskuteczną próbę samobójczą.

Ironiczne, nie?
_________________
Przepraszam. Wiem, że zawaliłam na całego z tym powyższym rozdziałem.
Przepraszam.

sobota, 21 czerwca 2014

Wada pierwsza: Nikt nie może być całkowicie idealny, każdy z nas ma tą jedną, nawet maleńką, skazę, która powoli staje się blizną na sercu.


Jedyne, czego chcesz, to zapomnieć o tym, o czym się dziś dowiedziałeś, ale przecież nie jesteś w stanie tego zrobić, bo zadyszka po raz już kolejny daje o sobie znać. Biegłeś stanowczo zbyt szybko a na dodatek wypadłeś z formy. Na pewno nie pobiegniesz w maratonie. Przecież o tym wiesz.
Brak jakichkolwiek złudzeń  zdaje się cię zadręczać, przenikać twoją duszę na wskroś. Męczysz się coraz bardziej, gubisz się…

… W swoim życiu. Tylko i wyłącznie.
Zmuszasz swój organizm do jeszcze większego wysiłku, podnosisz głowę, patrzysz odważnie do przodu (choć nie dostrzegasz tam raczej żadnego zagrożenia, tylko drogę pokrytą dziurawym asfaltem i kilka okolicznych  - już ogołoconych  - krzaków). Przeklinasz się w myślach. Stawiasz pierwszy, niezwykle ociężały krok, a następnie twoja dolna, lewa kończyna odmawia ci posłuszeństwa, gdyż boleśnie upadasz na ziemię.

Kiedyś było inaczej. Kiedyś biegałeś praktycznie bez przerwy. Kiedyś było to twoją miłością, dziś nie masz już do niej dostępu.
Zastanawiasz się, z jakiego powodu los jest dla ciebie aż tak niesprawiedliwy. Niestety, odpowiedzi na swoje nieme pytania, nie dostajesz, ale nie jesteś rozczarowany, bo od początku wiedziałeś, że tak będzie.

Każdy, tylko nie ty. Oczywiście.

 

*

Nic nie mówisz, kiedy wracasz do domu, nie wiesz po prostu jak ująć w słowa to, co kołacze ci się w myślach od jakiś pięciu godzin. Widocznie twoja twarz nie wyraża żadnych uczuć, bo rodzice patrzą na ciebie bez ani cienia podejrzliwości.  Już dawno przyzwyczaili się do twojej skrytości, nie chcą pytać cię o nic, bo zdają sobie sprawę z tego, iż jest to kompletnie bezsensowne.
Siostra przerzuca kartki jakieś kolorowej gazety na temat mody – prawdopodobnie nie zauważa nawet twojego przybycia.

Jakoś niespecjalnie cię to dziwi.
Swoje kroki kierujesz do kuchni, tam na chwilę przystajesz, zastanawiając się, w jakim celu tak właściwie tam przyszedłeś, ale w głowie masz tylko głuchą pustkę, więc podchodzisz do jasnego, drewnianego blatu, z szafki wyjmujesz swój kubek (skromny, cały biały), a następnie wypełniasz go sokiem pomarańczowym.

Próbujesz wypić choć parę kropel, by zwilżyć wysuszone na wiór gardło, jednakże gdy tylko czujesz ten lekko kwaskowaty smak cieczy, krztusisz się, ponieważ to właśnie w tamtej chwili wszystko sobie uświadamiasz.
Jakimś cudem naczynie pęka ci w dłoni.

Zapewne ścisnąłeś je zbyt mocno, ale to utwierdza cię w przekonaniu, że nie masz zamiaru się poddać. Nie teraz.
I choć wszystko dookoła woła do ciebie rozbawionym głosem, iż jesteś bez szans, ty postanawiasz walczyć z tymi przeciwnościami losu, które cię spotkały.

Zraniłeś się w opuszek palca. Tracisz kolejne cenne krople krwi, ale jakoś niespecjalnie cię to obchodzi.
Myślisz. Zapadasz w coraz głębszy trans.

Strużka czerwonej cieczy leci już po twoim nadgarstku, a następnie spokojnie skapuje na podłogę.
Nawet to egzystencja ci odbiera, więc zastanów się, po co właściwie jeszcze żyjesz?



 

*

W lewej dłoni trzymasz ołówek. Tak, lewej. Przecież zawsze byłeś odmieńcem, niejednokrotnie ktoś ci to wypomniał.  Siedzisz na wykładanej jasnymi panelami podłodze, pod nogami masz puszysty, ciemnofioletowy dywan, który zawsze lubiłeś, ale dziś jakoś nie czujesz do niego głębszego sentymentu.
Zastanawiasz się, co możesz napisać (bo przecież wiesz, że cokolwiek powinieneś), ręka zaczyna ci niebezpiecznie drżeć, a ty sam zdajesz się znajdować w całkowicie innym miejscu. Sięgasz po stertę białych kartek leżących nieopodal ciebie, ale oczywiście wszystko musi stać ci na przeszkodzie, gdyż  momentalnie rozsypują się po całej podłodze. Orientujesz się jednak, iż są one zapisane twoim wyjątkowo rozpoznawalnym charakterem pisma.

Szybko kręcisz przecząco głową.  To nigdy nie miało sensu.
Nic nie ma sensu.

 

*

Nadchodzi ciemność, a ty wbrew wszystkiemu – biegniesz. Nic cię nie boli, czujesz się wyśmienicie i nie marzysz o niczym innym, aby roześmiać się tym wszystkim doktorkom w twarz. W oddali słyszysz szum przejeżdżających samochodów, widzisz światła ich reflektorów, które oświetlają okoliczne drzewa. Rześkie powietrze owiewa twoją twarz, która już od dawna powinna być naznaczona zmęczeniem i niesamowitym cierpieniem, ale przecież ty wiesz, iż silne leki przeciwbólowe i kofeina są wyznacznikiem twojego przyszłego sukcesu. Pisałeś już o tym, dokładnie to pamiętasz.
I nagle zaczynasz się krztusić. Nie mogłeś nic nie podejrzewać, bo nic nie powinno przychodzić za łatwo, prawda?

Dlaczego uwierzyłeś, że jesteś w stanie to pokonać? Dlaczego przez minutę zacząłeś się łudzić?
Jesteś kolejnym potencjalnym głupcem, chłopcze.

 

*

Kiedyś się tym bardzo interesowałeś. Nikt niczego nie podejrzewał, w końcu mali mężczyźni powinni kochać widok krwi, czołgi czy armaty z bombami. Który chłopiec nie chciał w dzieciństwie zostać panem policjantem i mieć pistolet?
Tak, więc nikt niczego nie dostrzegł, gdy ty z ciekowością studiowałeś każdy napotkany przez siebie rodzaj śmierci.

Pamiętasz, iż pętla nie powinna być zbyt luźna, sznur śliski, a miejsce dokładnie widoczne. Jeśli ktoś jest pewien tego, co chce zrobić, musi mieć wszystko dokładnie przygotowane już wcześniej, niemniej ty działasz niezwykle spontanicznie.
I być może spełniłeś większość warunków,  a stara szopa, w której chcesz dokonać swej ostatecznej egzekucji, jest kompletnie nieuczęszczana przez ludzi. Być może gdybyś tylko chciał, zrobiłbyś to szybciej i stosunkowo inaczej. Być może, ale przecież jesteś nieugięty w swych decyzjach. Postanowiłeś się powiesić i to zrobisz.

Odrzucasz na bok nóż, którym musiałeś odciąć jakiś rozdwojony koniec przestarzałej liny.
Wiążesz ją.

Zakładasz na szyję.
Ściskasz.

Skaczesz.

Wisisz.

Dusisz się.
A później sam nie wiesz jak to się dzieje, iż nagle spadasz na ziemię.  Bolesny upadek amortyzuje  fakt, że do twoich płuc docierają już względnie normalne porcje tlenu, co świadczy o tym, iż ktoś (kimkolwiek by nie był) odratował cię niemalże momentalnie. W myślach łajasz się za to, że nie wyrzuciłeś noża, wtedy to nie byłoby aż takie banalne i proste.

Mija kilka minut aż w końcu decydujesz się, by podnieść głowę go góry i ujrzeć twarz tego człowieka, ale kiedy tylko to robisz, zamierasz ze zdziwienia, bo przecież to dziewczyna. Na dodatek znajoma (co prawda tylko z widzenia, ale jednak). Znasz też jej imię, gdyż jest równie niespotykane co barwa jej niemalże fioletowych oczu.
Rozalia.

Nie wiesz, czy przypadkiem nie jest przerażona jeszcze bardziej od ciebie, ale momentalnie dociera do ciebie fakt, iż jakoś niespecjalnie cię to interesuje. Przełykasz ślinę, próbując się podnieść. Nie jest to takie proste, na jakie się wydaje, bo prawa kostka zdaje się emanować żywym ogniem.  Po paru próbach dźwignięcia się do góry, poddajesz się.

- Dlaczego chciałeś to zrobić? Każdy wie, że masz przecież wszystko.

Pytanie, które ona zadaje, wypełnia każdą część twojego mózgu, zmuszając go do jakiejkolwiek pracy, by znaleźć dobrą odpowiedź, ale im bardziej się starasz, tym mocniej pustka w twoim umyśle daje o sobie znać. Przez moment raptownie braknie ci oddechu, ale nie wiesz, czy jest to spowodowane twoim niedoszłym samobójstwem czy …
Otwierasz usta i natychmiast je zamykasz. Nie potrafisz wypowiedzieć ani jednego logicznego i sensownego zdania, które mogłoby służyć za twoje usprawiedliwienie. Irytuje cię to.

Ponownie podejmujesz próbę podniesienia się, niemniej tym razem udaną, choć musisz zacisnąć zęby, by nie krzyknąć z bólu. Chcesz po prostu stamtąd odejść, ale gdy tylko podchodzisz do tej dziewczyny, mówisz pewnym siebie głosem, który jest doszczętnie przesiąknięty jadem:

- Gówno cię to obchodzi.
Później odchodzisz, choć gdzieś w głębi serca masz nadzieję, iż Rozalia nie wyjawi nikomu twojej tajemnicy.

 

*

Nie mogłem, nie potrafiłem, nie byłem w stanie, nie wytrzymałem.
Wybacz mi, Mamo.  

Wczoraj było naprawdę źle, ale to nic w porównaniu z dzisiaj. To coś jest we mnie, siedzi sobie gdzieś głęboko i śmieje się z Nas wszystkich, robiąc sobie perfidne żarty. Nas one nie śmieszą, ale tego czegoś ten fakt nie obchodzi.
Wieczorem patrzę w niebo i zastanawiam się, czy ktoś na mnie z niego spogląda. Często wydaje mi się, że nie, ale nigdy nie przestałem wierzyć, wiesz? Bo bywają dni, kiedy jest lepiej, ale sądzę, iż to tylko coś w rodzaju nikłej nagrody pocieszenia.

Mamo.
Zastanawiasz się pewnie nad wieloma rzeczami, o których nie mówię Ci ani słowem, prawda? O Amelii wiesz wszystko, no prawie, tak z reguły bywa, iż matka i córka mają dużo lepszy kontakt i rozumieją się niemalże bez słów. Wiem, że tak ze mną nie jest, ale jestem świadom tego, iż nigdy byś mnie nie zrozumiała, gdybym zaczął Ci teraz o tym wszystkim opowiadać. Bo wyobraź sobie, że siadamy przy naszym wesołym kominku, Ty z parującym kubkiem kawy w dłoni, a ja z kanapką z marmoladą różaną i kakao (tak samo, jak przed laty)i zaczynam opowiadać Ci o tym, co mnie gnębi. Idę o zakład, że nie byłabyś w stanie tego słuchać, to jest byt bolesne, a ja nie chcę, by Twoją duszę coś okaleczyło tak mocno niczym ostra żyletka.

Nie mogę Ci powiedzieć o tym, dlaczego to zrobiłem, bo to nie jest prośba o pomoc, to nie jest żadne głośne wołanie. Na to jest już stanowczo za późno.
Mamo.

Przepraszam. Tak bardzo Was wszystkich przepraszam. Ciebie, Tatę, Amelię… nawet Kofi (wiesz, że przecież zawsze uwielbiałem tego kociaka, prawda?).
Nie szukajcie mnie. Znajdę się sam. W innym miejscu, w całkiem innym świecie, gdzie problemy nie istnieją, a każdy człowiek tratowany na równi z innymi….

Żegnajcie, tam naprawdę będzie mi lepiej.

*

Kulejąc wchodzisz do domu, a pierwsze co cię uderza, to panująca, wszechogarniająca cisza. Wiesz co to oznacza.
Twoja mama siedzi na kanapie, jej już nieco przyprószone siwizną blond włosy spadają bezwładnie na ramiona, na bladych policzkach widzisz strugi nieobtartych łez (widocznie nawet na tą niezwykle przecież sporadyczną czynność nie ma już siły). W dłoniach trzyma całkowicie pomiętą kartkę papieru, a ty rozpoznajesz swój list, który jej zostawiłeś.

Powoli  do niej podchodzisz, a następnie klękasz przed nią na podłodze. Ona zaś bez żadnych zbędnych komentarzy przytula cię do siebie. Tak samo jak kilka lat temu, gdy byłeś jeszcze małym chłopcem.

- Mamo, nie chciałem. – szepcesz, by ją uspokoić, jednak przecież doskonale zdajesz sobie sprawę  tego, że to nieprawda.
Kłamiesz jej prosto w oczy.

Mimowolnie coś ściska cię w sercu.
 
_________________________
Kobietki Wy moje najdroższe i ukochane, ja naprawdę nie wiem, co mam powiedzieć. Naprawdę nie spodziewałam się takiego przyjęcia z Waszej strony i dlatego chciałabym Wam bardzo, ale to bardzo podziękować, bo te słowa są tak ogromną motywacją... ah. Kocham Was! <3
Tak właściwie wiecie, że jeśli kiedykolwiek będę mieć córkę, to nazwę ją właśnie Rozalia? Mam ewidentną słabość do tego imienia.
 

niedziela, 15 czerwca 2014

Ich wspólna wada, która jest prologiem, a zarazem zwieńczeniem części tej historii.


Niebezpiecznie balansujecie na krawędzi dachu. Być może nie patrzycie w gwiazdy, bo ich nie ma, ale to nawet lepiej, gdyż skupiacie się całkowicie na czymś innym – na sobie. Tylko i wyłącznie.
Przeczesujesz palcami jej włosy, próbując zapamiętać ich jedwabistą miękkość, a następnie pochylasz się, wtulając w nie swoją twarz; chcesz poczuć ten zapach szamponu mandarynkowego (prawdopodobnie po raz ostatni, choć nie dopuszczasz tej myśli do swojej świadomości).

Wiesz, że płacze, ale nie jesteś w stanie unieść dłoni o te kilkanaście centymetrów by otrzeć jej łzy, dlatego starasz się je ignorować, bo nie możesz tak bardzo się od niej uzależniać (choć przecież już to zrobiłeś, dokładnie zdajesz sobie z tego sprawę.)

Plączesz się w swoich myślach, po prostu chcesz jej powiedzieć tak dużo, a czasu jest stanowczo zbyt mało. Mocniej przytulasz ją do siebie.
Sierpniowe niebo jest pełne  niskich, kłębiastych chmur, z których w każdej chwili może spaść deszcz, a wy nie macie parasolki czy chociażby kapturów, ale przecież ani ciebie ani jej to nie obchodzi; jesteście dla siebie jedyni, najważniejsi. Nic innego się nie liczy.

- Wrócę. – szepczesz, niemniej nie masz żadnej pewności czy ona przyjęła do wiadomości te słowa, gdyż włosy skutecznie stłumiły dźwięk twojego głosu.
Wzdychasz.

- Wiem. – odpowiada, starając się mówić pewnie i wyraźnie, jednak po chwili słyszysz jak się załamuje, więc aby  - choć w minimalnym stopniu – zatamować szloch, wtula się w twoją bawełnianą koszulkę.
Gdzieś w oddali szczeka pies, uświadamiając wam, że nie jesteście w stanie odłożyć tego nieuniknionego momentu i mimo, iż nie potrafisz jej od siebie oderwać, w końcu to robisz. Perfidnie patrzysz w jej nadal załzawione oczy, starając się przybrać jak najbardziej obojętny wyraz, na jaki cię tylko stać. Kilkukrotnie mrugasz powiekami, wyjmujesz swoją dłoń z jej malutkiej, drobniutkiej raczki i przecierasz nią zmęczoną twarz.

Myślałeś od tym od tak dawna, iż nawet nie jesteś w stanie stwierdzić, kiedy tak naprawdę zacząłeś, ale zdajesz sobie sprawę z tego, że nie ma innego wyjścia.

- Wrócę, ale już nie do ciebie. Nie możesz na mnie czekać, nie mogę cię zobowiązać aż do tego stopnia.
A potem już nie patrzysz na jej przeciętą bólem twarz, próbujesz nie słyszeć tego charakterystycznego dźwięku barierki, gdy musi się jej złapać by nie upaść. Chcesz, aby ona dla ciebie przestała istnieć.

Abyś ty przestał istnieć dla niej. Tak lada moment, z sekundy na sekundę.
Odchodzisz i tylko ty jeden wiesz, że prawdopodobnie już na zawsze.

Pies przestaje szczekać.
___________________
Madzia stęskniła się za zagubionym męskim bohaterem. Pisząc zakończenie u Wojtusia, obiecałam, iż kiedyś podejmę się kolejnej, ciężkiej obyczajówki.
Dotrzymuję tej obietnicy.
Z ciężkim sercem, które wali mi niemal jak młot (i moja arytmia nic do tego nie ma), publikuję ten prolog, ponieważ wiem, iż w lipcu na pewno kończę dwa skoczne blogi (Księcia i Juleczkę). I wiecie, czego jestem pewna?
Tego, iż już to opowiadanie pokochałam. Może jeszcze nie do tego stopnia, co Wojtka, ale już jakieś kiełki uczucia we mnie się zagnieździły i wyleźć nie chcą.