poniedziałek, 14 lipca 2014

Wada szósta: Obustronne wyznania naznaczone wszechogarniającą ciszą.


Strach przed zaznaniem ukojenia znów daje o sobie znać. Twoje słowa zdają się drżeć, choć wcale ich nie wypowiadasz; ciche, rozedrgane fale przechodzą samoistnie przez twoje rozgrzane, ale niezwykle blade ciało. Palcem wskazującym wodzisz po fioletowym obwodzie na twojej skórze, który ewidentnie świadczy o pobycie w szpitalu, w końcu wenflon nie jest niczym przyjemnym. Sądzisz, że to kara za to, iż odważyłeś się umrzeć.
Nie wiesz, w którym momencie podchodzi do ciebie twoja własna siostra; dopiero cichy odgłos kubka stawianego na parapecie obok, wybija cię z zamyślenia. Podnosisz wzrok do góry, wyłapując jej farbowane na rudo włosy, których dziś nie związała żadną gumką, czy nie spięła spinką. Automatycznie krzywisz się, bo od zawsze ich nie lubiłeś, uważasz, że są stanowczo zbyt długie i proste, na dodatek ten kolor doprowadza cię do furii.  Co kompletnie nie zmienia faktu, że dziwi cię obecność Amelii, nigdy się tobą specjalnie nie interesowała. Bezbarwne spojrzenie wciskasz w zaciśnięte dłonie, a na twarzy czujesz pęd powietrza, które w postaci letniego wiatru daje nikłe ukojenie twojej naznaczonej cierpieniem twarzy.  Ciche westchnienie wydobywające się z twoich ust, przyciąga uwagę twojej rodzonej siostry, dziewczyna zaciska mocno szczęki w przypływie irytacji, bo zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie zrobić absolutnie niczego, co  - jak wiesz z własnego doświadczenia – jest naprawdę niezwykle deprymujące i denerwujące.

Nie chcesz litości.
Zamykasz oczy, a kiedy je otwierasz, rudej już nie ma. O jej obecności świadczą jedynie cały czas parujący kubek z białą kawą i niedomknięte drzwi, które poruszone nagłym przeciągiem zatrzaskują się z głośnym hukiem, głuchym echem odbijającym się w twojej głowie.

 

*

„Muszę czuć każdy dzień…”

Zmuszasz się do egzystencji.
Codziennie wstajesz z łóżka o szóstej rano, choć masz przecież wakacje i z powodzeniem możesz spać nawet do południa; ty jednak nie zważasz na fakt, iż musisz się oszczędzać, a każda zachowana garstka sił ma wagę złota. Wiesz, że gdybyś cały czas przeleżał w łóżku, zniszczyłbyś swoją delikatną psychikę, która zdaje się być równie ważna jak i fizyczność, co jest kompletnie niewytłumaczalne. Las jest twoją osobistą ucieczką. Tam nie ma Rozalii, na widok której cierpi twoja dusza i serce; nie ma rodziców oraz siostry; nie ma lekarzy i szpitala. Są tylko drzewa. Masz nieodparte wrażenie, że niesamowite driady chowają się za wiekowymi konarami i przecudnymi, ozdobionymi ciemną zielenią oraz sporadyczną żółcią, koronami; widzisz ich twarze - mają piękne lica, które szpecą jednak pojedyncze, ale jakże rozległe blizny. Głośno wciągasz przesycone naturą powietrze do płuc; może jesteś głupi, ale sądzisz, iż to w jakiś sposób gasi twoją chorobę i wyciska z ciebie wszelakie, głęboko gdzieś schowane pokłady determinacji, która ma na celu cichą obronę twojego organizmu. Nie mylisz się, prawda?

Powolnym krokiem stąpasz po krętej ścieżce, na której poprzednim razem się przewróciłeś. Na suchym piasku odbijają się ślady twoich dużych stóp ubranych w adidasy. Oglądasz się za siebie, czując się tak, jakbyś wyłaniał się z kokonu, z którego uwolnić się ma przepiękny motyl. To, co jest już uschłe, pozostawiasz i oddalasz się od tego, by rozłożyć różnokolorowe, błyszczące skrzydła. Tylko dlaczego w twoim wypadku te wszelakie odcienie czerwieni, czerni oraz pomarańczy łączą się i eksplodują w postaci biegu?
Bo tak – biegniesz. I nie zważasz na fakt, iż możesz umrzeć. Masz dosyć tej naturalnej bladości twojego życia, nie możesz bać się marnego uderzenia rzeczywistości;  odwaga powinna być twoją mocną stroną, a do tej pory nie była, bo po prostu strach przed nieznanym paraliżował każdy milimetr kwadratowy twojego rosłego ciała.

Czas na nieodwracalne zmiany, Kamil.
Kończynami poruszasz zupełnie automatycznie, szybko łapiesz odpowiedni rytm, a twoje serce bije z dobrą częstotliwością. Znasz najbardziej korzystne dla ciebie sposoby regulacji oddechu i pracy płuc, co wydaje się być dodatkową zaletą w tym ciężkim, ale jakże kochanym wysiłku fizycznym, który wypełnia cię od środka, powodując przypływ tak długo wyczekiwanego uśmiechu na twoje usta; bez problemu rozpoznajesz uczucie, które teraz idealnie synchronizuje się z twoją osobą. To wszechogarniające cię szczęście.  Nagle za zabawny uważasz fakt, że sądziłeś, iż nigdy już tego nie poczujesz.

A gdy w końcu przystajesz, wszystko wydaje się być w najlepszym porządku. Nic cię nie boli, nie czujesz się zmęczony, a zadyszka jest normalnym efektem ubocznym sprintu, który sobie przed chwilą zafundowałeś.
Nadzieja kwitnie w twoim sercu. Sam porównujesz ją do białej róży, która jest kwiatem niezwykłym, ale bardzo nietrwałym – skłonnym do niemal natychmiastowego pozbycia się wszystkich możliwych, naznaczonych delikatnością, płatków.

Ukojenie, którego doznaje twoje ciało, jest tylko tymczasowe.

 

*

Asfaltowe ulice topnieją w promieniach lipcowego słońca. Mrużysz oczy, bo przezroczyste na pozór powietrze przecina porażająca twe oczy jasność, a ty zapomniałeś jak zwykle zabrać okularów przeciwsłonecznych, co  - w tejże chwili – wydaje się być twoim największym problemem.
Paradoks.

Wyciągasz nogi do przodu, starając się je wyprostować; od pewnego czasu masz nieodparte wrażenie, iż twoje kości poddają się jakimś dziwnym skurczom, co – według ciebie – nie powinno mieć w ogóle miejsca (możliwa jest również opcja, że mało wiesz o swym własnym ciele).  Dłonie splatasz z tyłu, na karku. Postronny obserwator na pewno stwierdziłby, iż jesteś zwyczajnym, może trochę lepiej ubranym aniżeli reszta twoich rówieśników, chłopakiem. Nikt nigdy nie podejrzewałby, że coś może być nie tak, bo swoje emocje skutecznie ukrywasz pod maską obojętności i wyluzowania. Otwierasz się przed nielicznymi.
Drobna rączka dotykająca twego ramienia, skutecznie wyrywa cię z zamyślenia. Momentalnie odwracasz się w jej kierunku, dostrzegając tą istotę, która od jakiegoś czasu wypełnia twoją każdą, nawet tą najbardziej bezsensowną myśl. Rozalia ubrana jest w fioletową, zwiewną sukienkę wspaniale podkreślającą barwę jej oczu; ciemne włosy związane ma w koński ogon, a na nogach widzisz trampki. Na widok tak porażającego obrazka, uśmiechasz się, bo jesteś dziś w wyjątkowym humorze. Bieg zrobił swoje, czujesz się lepiej, tak dobrze, że już nie pamiętasz, kiedy było aż tak idealnie.

- Widzę, że jest lepiej. – jej łagodny głos zdaje się łaskotać cię w płatek prawego ucha, choć dziewczyna wcale się nie pochyla. Wyobrażasz sobie, iż jednak to robi, a na dodatek całuje cię w policzek, co przez moment naprawdę jest miłe, niemniej ten nagły przypływ uczuć zostaje już za chwilę ostudzony, bo uświadamiasz sobie fakt, że to nie ma prawa się udać. Rozalia zaś siada obok ciebie, ale nie zaczyna swojego wykładu moralizującego, co podnosi cię na duchu. Przyjmujesz normalną pozycję.
Ile tak siedzicie obok siebie? Nie wiesz, ponieważ nie zabrałeś telefonu, a tym samym nie masz pojęcia, która może być godzina, zresztą jest to mało ważne, bo całym twoim czasem jest ona. Każdy dzień, w którym ją widzisz, zdaje się być tym ostatnim, jedynym i najważniejszym, chociaż dla niej opieka nad tobą to tylko przykry obowiązek – zdajesz sobie z tego sprawę. Niejednokrotnie rozważasz zwolnienie jej z tej iście samarytańskiej służby, ale samo myślenie o odcięciu się od tej wzmacniającej obecności, zdaje się prowokować tego demona, który siedzi w twym wnętrzu, a ty nie chcesz mieć z nim niczego wspólnego, ponieważ to podszywa się pod samą pomoc wszechwładczej śmierci.

Masz wrażenie, że prowadzisz jakąś nieczystą oraz nieuczciwą grę.
Przybierasz na usta wymuszony, niemalże cierpki uśmiech; tym niepozornym gestem pragniesz wlać w jej serce litry nadziei, co chyba niekoniecznie ci wychodzi, bo dziewczyna patrzy na ciebie z wyraźnym powątpiewaniem w oczach, ale ty  - mimo wszystko – odważne wytrzymujesz jej harde spojrzenie, nie łamiesz się po kilku pierwszych sekundach.

Co z tego, skoro ona wie?
Nie mija chwila, a czujesz gęste włosy łaskoczące cię w policzek, zaś stosunkowo niewielki ciężar jej głowy spoczywa na twoim ramieniu; do twych nozdrzy dociera kojący zapach perfum, w którym dziś wyczuwasz przede wszystkim pomarańczę. Przymykasz powieki, twój oddech staje się niezwykle równomierny i spokojny; przytulasz dziewczynę mocniej do siebie, bo potrzebujesz tej głupiej bliskości, która koiłaby twoje wszystkie zmysły. Zdaje ci się, że dookoła was również zapada niesamowita cisza, która w sposób znaczny wpływa na wasze umysły i ciała. Zsynchronizowane serca biją w niezwykle równomiernym, ale żywiołowym tempie, stwarzając pozory barier ochronnych odgradzających was przed całym niebezpiecznym światem.

Budujecie własną, osobistą krainę szczęśliwości, choć wiecie, iż jest ona w pełni nieosiągalna.
- Jest dobrze. – szepczesz, ale twoje słowa zdają się zanikać gdzieś w ciemnych głębinach coraz to cięższego powietrza, które uświadamia cię, że na pewno będziesz dziś jednym z wielu świadków niezwykłego zjawiska meteorologicznego, jakim jest burza. – Nie musisz się martwić. Naprawdę jest lepiej.

Uśmiechasz się smutno. Nie zważasz na to, jak musi wyglądać wasza dwójka dla tych wszystkich osób, które was mijają; niewiele cię to obchodzi, ponieważ swój jedyny sens życia trzymasz właśnie w szczelnie zamkniętych ramionach.
- Też się do ciebie przyzwyczaiłam, Kamil.

Dopiero po chwili orientujesz się, że zdanie to jest odpowiedzią na twoje nieporadne wyznanie, które miało miejsce na waszej łące.
Waszej.  Uświadamiasz sobie, iż więź, która wytworzyła się miedzy wami, stała się absolutnie niezniszczalna. Już nigdy nie uwolnisz się od obecności dziewczyny, co oznacza, że będziesz zmuszony ją zranić. Tego zaś nie chcesz.

Czy istnieje, więc jakieś pośrednie rozwiązanie?
 
_____________________
Miał być Najwyższy, ale nie dałam rady, są więc Wady.
Ze specjalną dedykacją dla Sylwii.
Sto lat, sto lat, stoooooooo laaaaaaaaat, skarbie najdroższy! <3
No, poważniejsze życzenia już dostałaś, prezent też już jest, więc mam czyste sumienie :P
I należy wziąć pod uwagę fakt, że ten rozdział jest jakiś taki pozytywny. Bo i Madzia ma dobry humor niespodziewanie. Zupka serowa z proszku była genialnym wspomagaczem.

Cytat zamieszczony w tekście pochodzi z kawałka pt: "Kaskader" - Mam Na Imię Aleksander
 

piątek, 11 lipca 2014

Wada piąta: Rozchwianie emocjonalne, które pokrywa się z równie silnym uczuciem niemającym prawa bytu.


Przyzwyczajasz się do codzienności, bo – tak naprawdę – jakżebyś mógł tego nie robić? Przecież człowiek ma dar zapamiętywania, mechanicznego powtarzania pewnych czynności, a wskutek tego – przychodzisz tam codziennie.
Tam?” – pytasz sam siebie oraz rozglądasz się dookoła, by zidentyfikować to miejsce, w którym znajduje się i ona, choć przecież nigdy się nie umawiacie; prawdopodobnie dzieje się właśnie tak, ponieważ potrzebuje tego wasza niezaspokojona mentalność.  Chcecie się spotkać, czujecie, że tak się stanie i nie jesteście w stanie powstrzymać tego odruchu nakazującego wam przybycia na tą ogromną łąkę.

Czasem rozmawiacie. Zazwyczaj jednak głucho milczycie. Upajacie się swym wzajemnym towarzystwem, które przynosi ukojenie dla waszych spragnionych dusz oraz złamanych serc.
Dziś zaś spoglądacie na siebie z niewyjaśnionym uczuciem w oczach i porozumiewacie się bezszelestnym szeptem; podświadomie nie chcecie wcale tego przerywać oraz pragniecie, by ta chwila trwała wiecznie.

 Tak się dzieje.
Nic się nie kończy, bo nie dostrzegacie jeszcze mety tego wyścigu, choć czujecie, że może się ona wyłonić zza najbliższego zakrętu. Boicie się, więc przyśpieszyć.

Drżycie.
- Przyzwyczaiłem się już do twojej obecności, Rozalio.  – mówisz nagle, przerywając wasz niezwykły kontakt wzrokowy, zbierając się na niewyjaśnioną odwagę, na którą wcześniej nie było cię po prostu stać. A może dopiero teraz uświadomiłeś sobie to, co właśnie powiedziałeś? Nie wiesz, ale dla wzmocnienia efektu dodajesz: - Nie chcę cię stracić.

Dziewczyna podnosi na ciebie swój łagodny wzrok, doszukując się widocznie racjonalnego zrozumienia tego, co się dzieje, choć nie musi drążyć jakoś specjalnie głęboko, bo wytłumaczenie przychodzi samo.
 W końcu Antoine de Saint-Exupéry napisał, że: „Nawet w obliczu śmierci przyjemna jest świadomość posiadania przyjaciela”.

- Nie odejdę, Kamil.
To jedno krótkie zapewnienie, które wypływa z ust tej przecudnej istoty, zdaje się podnosić cię na duchu; dodaje ci nowych sił, które szepczą w twojej głowie, iż nie straciłeś jeszcze wszystkiego, a na pewno nie nadziei. Pozostała ci walka; ty zaś zbudowałeś swój własny front.

Dobrze, że posiadasz sojusznika.

 

 

*

- Tatusiu poczytaj mi bajeczkę. – czteroletnia szatynka patrzy na ciebie wielkimi, błękitnymi oczyma, które odziedziczyła ewidentnie po tobie; w tej pościeli w kwiatuszki jej ciało wydaje się być jeszcze drobniejsze, niż jest w rzeczywistości. – Tatusiu, proszę.
Uśmiechasz się smutno i sięgasz po niedaleko leżącą książkę z historyjkami, ale momentalnie ją odkładasz.

- A może sam ci opowiem, co? – pytasz, a twoja córeczka uśmiecha się słodko jak jakiś aniołek. Układa się tak, aby miała jak najlepszą pozycję obserwacyjną. Widzisz, że wodzi kochającym wzrokiem po twojej twarzy, którą oświetla tylko niewielka lampka z niebieskim abażurem w misie.
Niepewnie przełykasz ślinę.

- Dawno, dawno temu spotkałem księżniczkę, wiesz? Była piękna, miała fiołkowe oczy i podobny nosek do twojego, tak śmiesznie zadarty.  – Laura uśmiecha się szczerze, a do ciebie powoli puka spokój. W końcu, bo przecież był tak długo wyczekiwanym gościem – Ale nie uratował jej rycerz na białym koniu i lśniącej zbroi, bo gdyby nie ona, to tego księcia po prostu by nie było. Umarłby.
Mała momentalnie smutnieje, a ciebie w środku ściska jakieś niewyjaśnione uczucie, które nie może dać ci wytchnienia. Drżącymi palcami odgarniasz zagubione kosmyki brązowych włosów z jej słodkiej buzi.

- A czy ta historia skończyła się dobrze? – pyta nagle dziewczynka, przerywając tą chwilę ciszy, która zapadła między wami, swym dziwnym, ale zarazem jakże dojrzałym zapytaniem.
Przez jedną, bardzo krótką sekundę, nie wiesz, co masz odpowiedzieć, zresztą zastanawiasz się, czy w ogóle tej odpowiedzi musisz udzielić, niemniej widząc zamyśloną  - a zarazem zaciekawioną  - minę ubranej w piżamkę ślicznotki, zmuszasz się, by wypowiedzieć jedno, doprawdy dziwne i zgubne zdanie:

- Nie mam pojęcia.

*

Budzą cię pierwsze promienie słońca, które wpadają przez okno do twojego pokoju, ponieważ gdy kładłeś się do łóżka, zapomniałeś o zasunięciu ciemnozielonych rolet. Niemniej dziś jesteś niezwykle wdzięczny temu cudowi natury, iż pozwolił ci uwolnić się od tego koszmaru, który nawiedza cię już przeszło od tygodnia. Ciężko opadasz z powrotem na poduszki, ale nie chcesz ponownie zamknąć oczu, gdyż doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że teraz dziecko nie odpuści, a ty w końcu odpowiesz na - doskonałe w całej swej istocie - pytanie.
 Nie myślałeś, iż znajdziesz się na takim etapie w swoim życiu, w którym śnić ci się będzie twoja własna córka, której nigdy nie będziesz na pewno miał. Przełykasz gorzką ślinę; nabrała ona właśnie takiego posmaku, ponieważ została naznaczona kroplą goryczy przyniesioną przez śmierć. Kostucha ta zaś chytrze chowa się po kątach twojego stosunkowo dużego pokoju, grając z tobą w kotka i myszkę. Obserwuje cię. Patrzy. Słucha. Analizuje. Czeka na odpowiedni moment. Zaciera ręce. Cieszy się.

Pragniesz normalnie odetchnąć. Właśnie – pragniesz. Wnioskując jednak po tym, że bynajmniej nie jesteś w stanie tego zrobić – wybierać to ty sobie możesz, a rzeczywistość jest inna, tragiczna, bezlitosna, niezrozumiała dla przeciętnego ludzkiego umysłu. Chcesz krzyczeć; ale w sumie tego nie robisz, tocząc bezszelestną walkę z, na pewno niepokonanym, przeciwnikiem, który wysyła ci nieme znaki nakazujące, abyś się poddał.

Ty zaś go słuchasz, przestając oddychać.
Śmierć z kolei powoli przygotowuje się do sprintu, gdzie nagrodą jest twoje życie.

Wygra.

 

*

- To jeszcze nie koniec, atak był silny, ale nie ostateczny. Proszę mimo wszystko być dobrej myśli.
Powoli otwierasz oczy, starając się uniknąć oślepienia przez jaskrawe, szpitalne lampy. Czujesz, że lekko kręci ci się w głowie, niemniej to nie ma wielkiego znaczenia, bo oddychasz względnie normalnie; wiesz, iż to dzięki niewygodnej masce tlenowej, przez którą nie jesteś w stanie nic powiedzieć, więc po prostu milczysz nie dając znaku życia. Ponownie przymykasz zmęczone powieki, zatapiając się w swych nieruchomych myślach, w których zamiast spraw przyziemnych (takich jak na przykład twarde łóżko, na którym musisz leżeć), jest tylko i wyłącznie Rozalia.

Rozalia i jej delikatny, ale paraliżujący dotyk. Rozalia i jej fiołkowe oczy, które zdają się być studnią bez dna. Rozalia i ten jej piękny sposób milczenia, który stara się – mimo wszystko – mówić.
Rozalia. Ona. Sama w sobie. Tylko i wyłącznie.

Potrzebujesz jej jak powietrza, wiesz? Tak, jak narkoman narkotyków, a człowiek uzależniony od gier – komputera. Uzależniłeś się od zapachu jej perfum, które już później rozgryzłeś jako połączenie cytryny, pomarańczy i piżma; uzależniłeś się od dźwięku jej głosu wypełniającego każdą szparę w twojej popękanej, chorowitej duszy.
Kochasz ją, pomimo tego, iż wcale jej nie znasz.

Tak, ty obdarzyłeś kogoś swoją beznadziejną, ściganą przez śmierć miłością, choć przecież nigdy nie powinieneś tego robić, bo umrzesz. W myślach bijesz się za to, że uświadomiłeś sobie to właśnie teraz; masz ochotę nawrzeszczeć na wszystkich dookoła, a cały świat podpalić, by zniknął. Niemniej tak naprawdę to ty chcesz zginąć. Teraz. Aby nikogo nie ranić.
Poddajesz się. Nie zastanawiasz. Nie rozmyślasz. Nie ma potrzeby tego robić.

Ostatni raz bierzesz normalny, głęboki oddech, a następnie czubkami palców nieporadnie sięgasz po maskę tlenową, po chwili zdejmując ją kompletnie.
Później się krztusisz.

 

*

- Powiesz mi, dlaczego znów to zrobiłeś? – Rozalia siedzi przy twoim łóżku lustrując cię twardym spojrzeniem, a ty nie jesteś w stanie oderwać wzroku od własnych dłoni, którymi próbujesz się zająć, by tylko na nią nie patrzeć. Widocznie jednak ją ten fakt niezwykle denerwuje, ponieważ momentalnie piorunuje cię fioletem swych oczu, a ty grzecznie układasz je na klatce piersiowej, wzdychając.
- Nie.

Jedno słowo, a zabolało. Zarówno ją jak i ciebie, jednak uparcie milczysz, pragnąc, aby w końcu cię zostawiła, choć ona mimo twych błagań, nie rusza się z czarnego taboretu. W myślach analizujesz wszystko to, z czego zdajesz sobie sprawę, ale co z tego, skoro nie wyciągasz żadnych sensownych wniosków?
- Dlaczego? Przecież do tej pory mi mówiłeś. – starasz się nie słyszeć wyrzutu w jej głosie, który jest jednak niezwykle mocno wyodrębniony (w taki sposób, że niemal natychmiast trafia do twego serca, powodując znaczne przyśpieszenie jego pracy). W pewnym momencie naprawdę chcesz się komuś zwierzyć, ale wiesz też, iż ona po prostu nie może być tą osobą; nie masz zamiaru pogłębiać łączącej was więzi, bo gdy to zrobisz, zranisz ją, a tego byś sobie nigdy nie wybaczył. Dlaczego, więc zadajesz jej ból swoimi kolejnymi słowami?

- Nie wtykaj nosa w nieswoje sprawy.  – niemal sylabizujesz, wypuszczając wolno powietrze przez nos oraz zaciskając dłonie w pięści na śnieżnobiałej pościeli. – Nie chcę, abyś mnie niańczyła.
Jesteś sprzeczny sam ze sobą, wiesz o tym doskonale, ale nic nie możesz poradzić na to, że mimo wszystko odwzajemniasz pełne przerażenia spojrzenie dziewczyny (nie masz tego w planach, nie chcesz okazywać jakichkolwiek uczuć, musisz się z nich wyprać, pozbawić ich całkowicie, stać się bezdusznym).  Pragniesz przestać być człowiekiem.

- Nie mogę cię zostawić. – Rozalia szepcze cicho, ale echo jej słów zdaje się odbijać od wszystkich ścian w niewielkiej, pojedynczej szpitalnej sali. Przymykasz powieki, niemniej czujesz jak długie palce dziewczyny automatycznie szukają twojej dłoni, a gdy w końcu ją znajdują, ujmujesz je i zamykasz w mocnym uścisku.
Wiedziałeś, że nie wytrwasz w swym postanowieniu.

Cisza, która zalega po jej słowach, nie trwa długo, choć zdąża wypełnić twoją duszę kompletnie mimo, iż czujesz, że tak być nie powinno, bo to do niczego was nie zaprowadzi. Jednak nim się w ogóle orientujesz, z twoich ust ledwo wydobywa się nikłe błaganie o pomoc.
- Proszę, zostań.

_________________________________
pif paf, to nigdy nie powinno ujrzeć światła, mogłam zostawić to gdzieś głęboko na obrzeżach mego laptopka i poczekać aż naskrobałabym coś godnego uwagi.
Koniec końców wyszło, iż Kamil jest psychicznie chory, a Rozalia idiotką, która nikogo nie słucha. Fajnie. Iście ge-nial-nie.
brr, aż mi się zimno robi, gdy patrzę na jakiekolwiek zdanie z tej wady.
Tak źle jeszcze nie było.

No i napisałam już taką przejściówkę między jedną a drugą częścią tego opowiadania (tak, bo będą dwie) oraz epilog końcowy. Jednak jeśli chodzi o to ostatnie, to nie wiem... czegoś mi tak brakuje, choć słyszałam już dwie, całkiem sprzeczne z mymi poglądami, opinie. Zobaczymy.

Na pocieszenie dodam tylko, iż w poniedziałek przygotujcie się na Najwyższego.

sobota, 5 lipca 2014

Wada czwarta: Bezpodstawne zaufanie drugiemu człowiekowi. Opowieść o tym, co masz, choć mieć tego nigdy nie powienieneś.


- Opowiedz mi wszystko po kolei.
Nigdy nie myślałeś, że będziesz siedział naprzeciwko dziewczyny, której praktycznie nie znasz, z zamiarem zwierzenia się ze swej najgłębszej tajemnicy. Najbardziej przerażający z tego wszystkiego wydaje ci się fakt, że ona w sumie nie prosi, nie błaga cię o nic, a ty sam – z własnej nieprzymuszonej woli  - czujesz dziwną potrzebę mówienia, co w ogóle nie powinno mieć miejsca. Nigdy. A już na pewno nie w jej obecności.

Stajesz się po prostu bierny, poddajesz się tym wszystkim rozkazom w formie cichych zdań oznajmujących, które wypływają z ust tej przedziwnej istoty. Bierzesz głęboki wdech, by zacząć swą opowieść, ale wahasz się – widocznie jeszcze wtedy nie jesteś w pełni przekonany do tego, czy możesz obdarzyć ją zaufaniem. Twoje dłonie zaczynają niepokojąco drżeć, dlatego momentalnie układasz je na swych kolanach, rozmasowując je delikatnie, bo kończyny zdążyły już poddać się odrętwieniu. Wzdychasz, podejmując drugą próbę wydobycia z siebie jakiegokolwiek dźwięku – tym razem udaną.
- Pół roku temu  - zaczynasz niepewnym głosem z oczyma utkwionymi w swoich granatowych sznurówkach  - z treningu zabrało mnie pogotowie, ponieważ nagle zacząłem się dusić. Musiałaś przecież o tym słyszeć, nie ma innej możliwości, bo też na nim byłaś, ale w całkowicie innym końcu hali, prawda? – pomimo zadanego pytania, nie dajesz jej szans na sformułowanie jakiejkolwiek odpowiedzi, ponieważ niemalże natychmiast na nowo podejmujesz swą opowieść. Z tą różnicą, że powoli podnosisz głowę do góry, by upewnić się, że… no właśnie. Że co? Że Rozalia cię słucha? Prawdopodobnie tak. – W szpitalu zajęli się mną wprost wyśmienicie – jesteś pewien, iż w twoim głosie bez problemu można wyczuć sarkastyczną nutę – Stwierdzili, że musiało mnie coś uczulić, dali mi jakiś zastrzyk, kroplówkę, a pod wieczór zadowoleni wypuścili do domu.

Dziewczyna milczy, a ty nie jesteś w stanie czegokolwiek wyczytać z wyrazu jej twarzy, co w pewnym sensie cię przeraża. Przymykasz oczy, przypominając sobie to, czego zdążyłeś już doświadczyć w przeciągu swojego krótkiego życia.
- Przez chwilę miałem spokój. Co nie zmienia faktu, że czułem, iż coś wyjadało mnie od środka; niszczyło moje ciało. A ja nie chciałem niczego więcej aniżeli biegać, byłem przecież najlepszy, pragnąłem wystartować w maratonie i jakimś cudem go wygrać. Z tym czymś się jednak nie dało.

Rozalia siedzi na trawie, bawiąc się jej jednym, wyjątkowo pięknym ździebłem. Długimi palcami, które – według ciebie -  z powodzeniem mogłyby należeć do wybitnego pianisty, gładzi zieloną roślinkę, jakby była jakimś cudem natury, a nie czymś, co otacza jej drobną postać z każdej możliwej strony. Mimo to jesteś pewien, że cię słucha bardziej niż ktokolwiek wcześniej.

- Przyjaciel mojego taty jest pulmonologiem. Oczywiście nikomu o niczym nie powiedziałem, sam podjąłem decyzję o tym, że powinienem się do niego zgłosić. Zapisałem się na prywatną wizytę, pieniądze nigdy nie były dla mnie problemem. I wiesz co? – mimo wszystko prawie parskasz błagalnym, proszącym o litość śmiechem, gdy przypominasz sobie minę Jerzego, kiedy zobaczył cię na progu swojego gabinetu po raz pierwszy – Gdy tylko zasiadłem naprzeciw lekarza, wiedziałem, że nigdy nie powinienem tego robić oraz, iż popełniam błąd. Od tamtej pory było tylko gorzej.
Urywasz. Nie wiesz, czy jesteś w stanie kontynuować swoją opowieść, choć ona dość wyraźnie zaznaczyła, że masz powiedzieć jej wszystko. Co nie zmienia faktu, iż to, do czego zmierzasz, jest zbyt bolesne i świeże, by o tym opowiadać. Musisz zebrać się na ogromną odwagę, aby skończyć, choć ból psychiczny ponownie daje o sobie znać w sposób niezwykle wyrafinowany – postanawia rozerwać ci serce i wyprać cię z wszelakich uczuć prócz tych najgorszych. Mocno zaciskasz zęby.

- Szpital. Badania. Wyniki… Szpital, badania, wyniki… kolejne wyniki i jeszcze kolejne. I w końcu diagnoza.  – czujesz, iż zaczynasz gubić się w ilości oraz sensie pojedynczych słów, które wypływają z twoich ust z prędkością co najmniej równą karabinowi maszynowemu.   – Czeka mnie śmierć, za mniej więcej rok. Po prostu zabraknie mi powietrza, a płuca przestaną pracować. Uduszę się, choć jeszcze dokładnie nie wiem, jak to będzie wyglądać, niemniej podejrzewam, iż podobnie jak wtedy, gdy złapał mnie atak na moście, z tą różnicą, że będzie oczywiście silniejszy; zabije mnie.
Zbierasz się na odwagę, by spojrzeć na towarzyszącą ci dziewczynę. Głęboko – w tych marnych resztkach swojej duszy – czujesz, iż dzięki temu wyznaniu, ona stała się jedną z najbliższych ci osób. Sam nie wiesz, kiedy ani jak to się stało, jednak jest to prawdą. Najprawdziwszą na świece.

 

*

To chore. Przecież jej nie znasz. Nie masz prawa, by czegokolwiek od niej wymagać oraz obowiązku jej przepraszać. W jakim, więc celu przemierzasz kolejne skąpane w lipcowym słońcu brukowe uliczki, by zaleźć się jak najszybciej pod jej drzwiami?
Sam nie wiesz, co tobą kieruje. Może fakt, że tydzień temu, na tym cholernym moście, ją uraziłeś i nie podjąłeś jakiejkolwiek próby zatamowania tego, co miałeś jej do powiedzenia, a może to było coś całkowicie innego? Coś, czego nie potrafisz zrozumieć oraz nazwać?

Nie wiesz. I to cię przeraża.
A kiedy już w końcu docierasz na miejsce i naciskasz dzwonek w kształcie paszczy lwa (przez myśl przechodzi ci fakt, iż takie coś dużo lepiej nadawałoby się na jakąś kołatkę rodem wyjętą z czasów Nerona), w głowie masz kompletną, niemalże idiotyczną pustkę, co uświadamia cię w przekonaniu, że niezależnie od tego, kto otworzy te przeklęte drzwi, całkowicie się przed tym kimś skompromitujesz. Zaciskasz usta w przypływie irytacji, walcząc z samym z sobą, by po prostu nie odwrócić się na pięcie i nie uciec, bo przecież nie po to tu przyszedłeś; wiesz jednak, że gdzieś tam w głębi serca, nie chcesz wcale stąd odejść.

Kroki, które słyszysz z wnętrza domu, są niezwykle szybkie i donośne. Masz niemalże pewność, iż należą do mężczyzny i się nie mylisz; rzadko kiedy to robisz. Chwilę później stoisz już twarzą w twarz z dziadkiem dziewczyny. Znasz go dość dobrze, kiedyś przychodził w konkury do twej owdowiałej babci, ale ta dała mu kosza, co nie zmienia faktu, że lubił odwiedzać ją w jakieś niedzielne popołudnia, by wypić z nią herbatę z powidłami jej własnej roboty i pogadać na temat „jak to było kiedyś oraz co się zmieniło na tym nowoczesnym i jakże złym świecie”.

Staruszek spogląda na ciebie co najmniej dziwnie, bo przecież zjawiasz się w progu jego domu chyba po raz pierwszy, nie mówiąc już kompletnie o tym, że mało nie wypala dwóch dymiących dziur w twej czaszce, gdy pytasz o jedyną wnuczkę tego pana, która jest jego oczkiem w głowie. Całe szczęście  - a może i nieszczęście! – dziewczyna pojawia się tak nagle, iż masz niemałe wątpliwości, czy przypadkiem nie wzięła się znikąd. Jak duch - co najmniej.

Mówisz, że chcesz porozmawiać, ona zaś godzi się na tą propozycję natychmiast, bez większego zastanowienia czy wysuwania możliwych późniejszych konsekwencji tego spotkania.

Idziecie w ciszy, która nie jest ani trochę krępująca lub zawstydzająca. Nie. Ona zdaje się budować wasze wzajemne relacje oparte na bliskości. I być może wy wtedy nie zdajecie sobie z tego wszystkiego sprawy, być może nie chcecie dopuszczać do siebie myśli o tym podłożu, niemniej to, co jest między wami, pogłębia się wraz z każdym waszym zmieszanym oddechem, każdym biciem serca, z każdym wypowiedzianym później słowem, ale też z milczeniem.

Z chwili na chwilę potrzebujesz jej coraz bardziej. Ona zaś prawdopodobnie czuje to samo, ale nie wiesz, jak masz się o tym przekonać. Siadacie na łące, wśród pachnącej latem trawy, która pod wpływem padających na nią promieni słonecznych, bawi się wszelkimi odcieniami zieleni.

I właśnie wtedy Rozalia każe ci opowiadać.

 

*

- Naprawdę nic się nie da zrobić? – jej pytanie przez moment wydaje ci się bardzo naiwne, niemal dziecinne, ale gdy tyko odrywasz spuszczony wzrok od swych dłoni, natrafiasz na jej łagodne spojrzenie, w którym nie widzisz jednak ani jednej krzty współczucia i litości, co - jakimś niewytłumaczonym trafem – podnosi cię na duchu.
Myślisz nad ewentualną odpowiedzią, jednak nie masz pojęcia, jak ma ona wyglądać, co skutkuje wymownym milczeniem z twojej strony, a ona – bezpodstawnie – bierze to za nieme potwierdzenie tej jakże żałosnej tragedii. Z jednej strony chcesz powiedzieć jej o nikłej możliwości przeszczepu, co jednak nie może przejść ci przez gardło (prawdopodobnie dlatego, że jest to po prostu niemożliwe, a ty łączysz to z głupim łudzeniem i nieliczeniem się z zaplanowanym (być może niedanej jak niekreślonym wczoraj) przeznaczeniem. Twoim losem, który jest dziełem samego Boga; Jego zdania zaś się nie podważa).

- Może jakiś inny lekarz powiedziałby coś sprzecznego z opinią tego, u którego się leczyłeś?
Jeśli tą nikłą wymianę informacji i przerażających wyników w ogóle leczeniem można nazwać.

W duchu żałujesz wcześniej podjętej przez siebie decyzji o tym niezwykle spontanicznym spotkaniu. Niemalże plujesz sobie w brodę za to, że nie jesteś w stanie podnieść się i odejść, zostawiając ją samą z tym wszystkim, czym od ciebie usłyszała; wiesz jednak, że skończyłoby się to identycznie jak dziś. Ty miałbyś wyrzuty sumienia i, tłumacząc sobie swoje irracjonalne zachowanie, ponownie stanąłbyś na jej progu, a drzwi pewnie znów otworzyłby ci jej dziadek.
Oddychasz wolno i uważnie. Nie chcesz, by przydarzył ci się atak w jej obecności – tak jak przed tygodniem. Nie możesz jej straszyć, ani – co gorsza – do czegokolwiek zmuszać czy zobowiązywać. Powoli podnosisz się na nogi, choć w pierwszym momencie wcale ich nie czujesz, zapomniałeś już całkowicie o tym, że zdrętwiały w tej jakże niewygodnej pozycji, w której siedziałeś. Cicho przeklinasz pod nosem.

- Kamil, nie możesz się poddać.
Rozalia również wstaje. W dłoni już nie ma tego źdźbła trawy, którym próbowała zająć swoje ręce, gdy mówiłeś jej o swej największej boleści oraz tajemnicy. Ty zaś stoisz w jednym i tym samym miejscu, chociaż jeszcze przed sekundą miałeś ochotę pójść sobie gdzieś daleko, gdzie nikt by cię nie znał i nie wiedział o tym, że próbujesz jakoś zapomnieć, iż nie dożyjesz momentu, w którym staniesz przed ołtarzem z kobietą swego życia, nie usłyszysz płaczu swych dzieci i nie będziesz śmiesznie dmuchał na każdą ich ranę, aby nie bolało. Niemniej jakoś nie potrafisz się ruszyć; masz nieodparte wrażenie, że zapomniałeś jak się chodzi, co jest przecież niemożliwe, ale ciebie nic już nie dziwi.

Dziewczyna podchodzi do ciebie, ale ty zauważasz ją dopiero wtedy, gdy jest jakieś dwa kroki przed tobą, co  - jakimś cudem – zaczyna cię niepokoić, sam w sumie nie wiesz, z jakiego powodu tak się dzieje.  Ostatkiem silnej woli cofasz się.

- Nie zrobisz tego więcej?
Pytanie, które ona zadaje, zawisa niefortunnie w powietrzu, powodując szybsze bicie twego serca. W pierwszej chwili nie wiesz, o czym ona mówi, ale tak naprawdę dokładnie zdajesz sobie sprawę z tego, że ma na myśli te twoje dwie próby samobójcze, kiedy powstrzymała cię przed znalezieniem się przed obliczem śmierci, a następnie w jej trupich, kościstych ramionach. Starasz się pokonać suchość w krtani i, niemal resztkami sił, szepczesz:

- Nie. Obiecuję, że nigdy więcej nie targnę się na swoje życie, Rozalio.
Kłamiesz. Perfidnie kłamiesz.

Niemniej ona ci wierzy.
 
______________________
Blogger już mnie kocha - odstępy są normalne, a przynajmniej takie powinny być (za chwilę to opublikuję i  zobaczę).
I jakoś tak dumna jestem jednak z tej czwóreczki, bo wybrnęłam  - jakim cudem, nie wiem -  z tego ślepego zaułka o nazwie "Rozalia wie o chorobie".  
Dziękuję, dziewczęta za komentarze! Przepraszam, że nie odpowiadam, ale ostatnio jakoś nie mam po prostu na to siły.
Buziaki! :*

środa, 2 lipca 2014

Wada trzecia: Zwykła ludzka naiwność. Wiara w lepsze jutro, które nadejść nie ma nigdy.


Gabinet przyjaciela twojego ojca znajduje się piętnaście minut drogi od domu. Byłeś tu wczoraj, ale wtedy uciekłeś, bo nie chciałeś słuchać o tym, co miało cię czekać w już stosunkowo niedalekiej przyszłości. Wtedy być może nie byłeś gotowy na to, by stanąć twarzą w twarz z czymś tak bardzo złym i okropnym, ale teraz  - jakimś cudem –jest lepiej.
Twoja zaciśnięta w pięść dłoń przez moment zamiera naprzeciwko sosnowych drzwi. Wzrokiem lustrujesz wygrawerowaną na nich dziewiątkę, a następnie wzdychasz ciężko, i szybko - abyś przypadkiem nie zdążył się rozmyślić – pukasz. Odgłos, który dociera do twych uszu, zdaje się całkowicie je niszczyć; twój mózg znajduje się w kompletnej rozsypce, dokładnie zdajesz sobie z tego wszelaką sprawę. I choć masz ochotę uciec, stoisz przez jakąś minutę na sztywnych z przerażenia nogach; to jedynie twoja klatka piersiowa unosi się oraz opada delikatnie – ukazuje równomierny rytm serca i pracę, jaką wykonują płuca. Za paradoksalny uważasz  fakt, iż teraz wszystko wydaje się być w najlepszym porządku, wiesz, że każdy, kto zobaczyłby cię w tej chwili, na pewno doszedłby do wniosku, że jesteś normalnym chłopakiem, choć sądząc po wyrazie twarzy – powiedziałby, iż nie jesteś szczęśliwy.


- Wiedziałem, że wrócisz.

Nie zauważasz, że doktor Kamiński otwiera drzwi i jednym, niepozornym przecież gestem dłoni nakazuje ci wejście do środka. Dopiero po sekundzie czujesz się tak, jakbyś się obudził z głębokiego snu; nie jesteś i nie byłeś świadom zachowania twego otoczenia, bez względu na to, czy jest ono żywe, czy też nie. Niepewnie stawiasz ten pierwszy, niezwykle niezdecydowany krok, który wielkością można by porównać do tego, do czego zdolne są nóżki malutkiego dziecka dopiero uczącego się umiejętności poruszania się na dwóch, chwiejnych i drżących kończynach oraz zachowania poprawnej równowagi.

A potem to już w sumie sam nie wiesz, jak to się dzieje, że przyjaciel twojego ojca przymyka za tobą drzwi, które zamykają się z głośnym trzaśnięciem. Trzaśnięcie to zaś, odbija się niezwykle pulsacyjnie w twoim mózgu, co doprowadza cię do niemego szału, który nie ma szans na wyjście na zewnątrz ciała należącego do ciebie; jesteś skazany na kumulację tych wszystkich zbędnych uczuć, choć masz tego dosyć.  

To cię aż boli, a bólu się raczej nie kocha, tak?

Posłusznie, z pokornie zwieszoną głową, idziesz za lekarzem, bo zdajesz sobie sprawę z tego, że twój maleńki świat wisi na włosku, a on posiada w kieszeni nożyczki, niczym fryzjer. W każdej chwili może ich użyć, a ciebie  - nim się w ogóle zdążysz zorientować – po postu nie będzie.

Niemniej i tak największym katem wydaje ci się być to, co za chwilę masz usłyszeć. Twoje wszelakie zobowiązania (nawet te najważniejsze) przestają mieć znaczenie, cele, do których dążyłeś, zresztą również.

Nic tu po tobie, Kamil.

Nie chcesz siadać, w swoich planach nie masz dłuższej wizyty. Pragniesz po prostu poznać rokowania, to wszystko, po co tu przyszedłeś, bo masz przecież prawo wiedzieć, prawda? Ciągła izolacja tego, co siedzi gdzieś głęboko w tobie, jest absolutnie bezpodstawna, ale nie zaprzeczysz, że niewygodna. Nie, tego nie możesz zrobić, nie jesteś po prostu w stanie.

- Ile, panie Jurku?  - twój głos nie drży, a to sprawia, że  - mimo zaistniałej sytuacji – jesteś z siebie dumny.  – Ile mi jeszcze zostało?

Cisza, która zalega po twoich niefortunnych pytaniach, zdaje się trwać nieskończoność, choć przecież jest tylko zwykłym milczeniem i niewydawaniem jakichkolwiek innych dźwięków, a nie tą ponurą objętością czasu z niewidoczną i niemożliwą do zidentyfikowania miarką. Ty jednak, w tejże chwili, wyolbrzymiasz dosłownie wszystko i nic nie możesz na to poradzić, gdyż taka jest po prostu natura człowieka.  

Lekarz nie patrzy na ciebie z typowym dla swojego zawodu wyrazem twarzy, który zazwyczaj – w przypadku przeciętnych pacjentów – naznaczony jest obojętnością, ponieważ jesteś synem człowieka, z którym, w latach szkolnych, siedział w jednej, wyjątkowo brzydkiej, ławce. Przecież znacie się niemal tak dobrze, jak z członkami rodziny. Pewnego roku spędzaliście razem Wigilię, a ty – choć miałeś wtedy osiem lat – dokładnie to pamiętasz. To były wyjątkowe święta.

W oczach mężczyzny dostrzegasz ból; jesteś niezwykle zaskoczony, ponieważ – mimo wszystko – nie spodziewałeś się właśnie tego, prędzej czegoś w rodzaju „bardzo mi przykro” aniżeli „zrobię wszystko, co w mojej mocy, by cię uratować”.

- Rok, ale tego też nie mogę ci zagwarantować.

W najlepszym przypadku przeżyjesz dwadzieścia lat. Nawet niecałe, bo co to za różnica, nie? I tak nikt tego nie zauważy, prawda?

Oczywiście. Znikniesz. Sen, który potocznie zwany jest twoim życiem, brutalnie zostanie przerwany i wszystko, co budowałeś na nietrwałych fundamentach choroby, rozsypie się, drwiąc z siebie perfidnie oraz uświadamiając ci to, że tworzyłeś zamki z suchego, niemalże pustynnego piasku.

Jesteś tak bardzo naiwny…

Nie wiesz, kiedy zamykasz oczy, ale przed sobą widzisz tylko i wyłącznie ciemność; absolutnie nie odczuwasz jakiejś nagłej potrzeby dostarczenia światła do twych źrenic, jest ci to zbędne. Dlaczego, więc po chwili patrzysz już normalnie na świat, na wszelakie te półki zawalone książkami na temat chorób płuc, doktora, wieszak, na którym wisi jego zielonkawy fartuch ochronny, na… wszystko? Nie masz pojęcia. Prawdopodobny jest fakt, że po prostu musiałeś mieć chwilę, by przyjąć do swojej młodzieńczej jeszcze świadomości informację, którą usłyszałeś z ust lekarza.

- Można zrobić przeszczep, Kamil. – słowa Jerzego są dla ciebie nijakim pocieszeniem, ponieważ wiesz, że przecież nie masz szans na takową operację. Każdy inny człowiek na świecie tak, ale nie ty. Przez te lata twej egzystencji przekonałeś się, iż masz cholernie zasrane szczęście, które kładzie ci pod nogi same najcięższe kłody, o które ty dosyć łatwo się wywracasz, gdyż nie masz sił na walkę. Tak. Po prostu jesteś zmęczony i zrezygnowany.

- To niemożliwe. – odzywasz się z pewnego rodzaju pewnością w swym potencjalnie cichym i lekko zachrypniętym głosie. – Nie możemy się łudzić, panie Jurku. Ja umrę.

Nawet nie czekasz na jego reakcję, nie chcesz jej widzieć, bo mógłbyś zacząć się głupio pocieszać, a tego pragniesz uniknąć za wszelką cenę. Odwracasz się na pięcie, kierując się w stronę kilka minut wcześniej zatrzaśniętych drzwi.

Jednak, dosłownie w ostatnim momencie, do twoich uszu dociera cicha obietnica, która wypływa z ust lekarza.

- Nie pozwolę ci odejść, dziecko.

 

*

Przedtem lubiłeś tu przychodzić, ale przecież kiedyś było całkiem inaczej. Te kilka lat temu most nie był aż tak uczęszczany przez ludzi, a nijaka i głęboka na niecałe półtorej metra rzeczka, nie migotała aż tak groźnie w promieniach zachodzącego słońca. Lasek widoczny w oddali był ewidentnie jaśniejszy; teraz zaś, z daleka straszy swą zimną srogością.

Opierasz się o metalową już dziś balustradę (tak, to też zmieniono, bo wcześniej była wykonana z drewna) i najpierw patrzysz w dal, ale po chwili delikatnie zamykasz oczy, by za niecałą minutę poczuć pod powiekami niesamowity, palący żar. Mocniej napinasz mięśnie twarzy, starając się wytrzymać ten rozdzierający psychiczny ból, ale nie jesteś w stanie tego dłużej gnieździć w sobie.

Nie wiesz, co się dzieje. Nikt nie wie. Boisz się tego coraz bardziej i bardziej.

Czy ma to jakikolwiek związek z twoją chorobą? Chyba nie, choć nie jesteś pewien.

Czy czujesz coś poza cierpieniem? Być może – nie jesteś w stanie jeszcze tego zidentyfikować, prawdopodobnie gdybyś to zrobił, byłoby ci łatwiej to pokonać.

Ale czy ty chcesz to zrobić? Sam przecież wiesz, iż jesteś zmęczony, a wszystkie cele, do którym kiedykolwiek dążyłeś, pękły i rozproszyły się jak kolorowa bańka mydlana, gdy czegoś dotknie.

Wokół ciebie nie ma nikogo, a ty jesteś gotów. Stawiasz stopę na balustradzie, o której wcześniej myślałeś, a następnie dostawiasz drugą. Nagle też uświadamiasz sobie swe wewnętrzne milczenie; dawno nie doświadczyłeś tego stanu. Dokładnie słyszysz szum liści na delikatnym, letnim wietrze, ale on nie jest w stanie przerwać ci tego, co sam zacząłeś.

- Proszę cię, zejdź.

W pierwszej chwili nie masz pojęcia, do kogo należy głos, który tak nagle wydał ci swojego rodzaju rozkaz naznaczony nutką błagalnej prośby. Najwidoczniej nie jesteś w stanie przyjąć do wiadomości jej tożsamości, bo to przecież wydaje się być tak ironiczne i śmieszne, że aż niemożliwe.

Jej tu nie może być.

Jesteś świadomy tego, że jakimś cudem twoja wyobraźnia spłatała ci potwornego figla, odtwarzając głos dziewczyny w sposób tak bardzo dokładny, że aż niemalże bolesny, choć powodu tego ostatniego kompletnie nie znasz. Wzdychasz głęboko, pochylając się o kilka centymetrów do przodu; brakuje już tak niewiele…

 Silne szarpnięcie gwałtownie ściąga cię do tyłu. Nim się w ogóle orientujesz, tracisz równowagę i lądujesz na betonowym podłożu. Przez myśl przechodzi ci stwierdzenie, że w ostatnim czasie tych upadków zaliczasz naprawdę wiele.

Nie podnosisz się, ale pozostajesz w zgarbionej pozycji półsiedzącej. Serce bije ci jak oszalałe. Nie masz odwagi, by unieść głowę do góry.

- Masz zamiar próbować do skutku? – zamykasz oczy, a umysł podsuwa ci obraz Rozalii z rozwianymi włosami, świecącymi ze złości niezwykłymi tęczówkami i ściągniętymi brwiami. Twoja dusza zdaje się płakać, chociaż nie wiesz dlaczego.

Rok, może nawet niecały, Kamil.

- Tak. – szepczesz, nim się w ogóle orientujesz. Chwilę później gorzko żałujesz tego krótkiego,  jednosylabowego słowa, które wypłynęło właśnie z twoich ust, bo  - mimo tego, że się przecież nie znacie – zadałeś jej swego rodzaju cios postawą osoby, która już dawno się poddała. – Nie powinnaś się mną interesować. Nie chcę tego.

 Tylko wegetujesz, przecież wiesz.

Gwałtownie otwierasz oczy, podnosisz głowę oraz zakotwiczasz w niej swoje spojrzenie. Później zaś zamierasz, bo dziewczyna wcale nie wygląda tak, jak ją sobie wyobraziłeś, ponieważ -  przede wszystkim – nie ma na sobie luźnej, jasnej sukienki, ale dres. Włosy związane są w kłosa. No i buty.

Klasyczne, do biegania.

Jak mogłeś o tym zapomnieć? Kiedyś, przed laty, jeździliście na jedne i te same zawody szkolne.

Podrywasz się  do góry, a następnie chcesz po prostu stamtąd uciec, ale nie jest ci to dane, gdyż zaczynasz się dusić. Tak – przy niej. Wiesz, że jest to fizycznie niemożliwe, niemniej czujesz, jak twoje płuca zaczynają pracować coraz wolniej i ciężej. Pochylasz tułów do dołu, a dłonie opierasz na kolanach w celu natychmiastowego wyrównania oddechu, co jednak nie jest takie proste jak w przypadku zwykłej zadyszki.

 Jesteś tym tak bardzo zajęty, iż nawet nie wiesz, kiedy Rozalia podchodzi do ciebie i kładzie ci rękę na ramieniu; jej dotyk zdaje się wypalać głębokie dziury w twoim ciele, niemalże cię paraliżuje, jednocześnie doprowadzając twoje zmysły do istnego szaleństwa, a to kompletnie nie trzyma się kupy.

- Co się dzieje? – w jej głosie z łatwością wychwytujesz nutkę niepokoju pomieszaną z tą zwykłą, ludzką, pierdoloną ciekawością. Mimo wszystko parskasz śmiechem, który bynajmniej  nie ma za zadanie bawić, ale wywoływać strach. Co jednak z tego, skoro ona nie porusza się nawet o ten jeden, maleńki milimetr?

Wyprostowujesz się, stając z nią twarzą w twarz. I tym razem nie zwracasz uwagi na jej piękno, bo jest ono oczywiste; chcesz ją wybadać, sprawdzić, jak może zareagować na to, co na pewno usłyszy.

- Wiesz co to przewlekła obturacyjna choroba płuc, Rozalio?  - widzisz niepewność i zdziwienie w jej fiołkowych oczach, ale mimo to kontynuujesz. – Tak się składa, że kurwa umieram.
___________________________________
Nie bójcie się o niego. Po prostu powróciłam do swojego pierwotnego założenia, jak ma to opowiadanie wyglądać.
Buhaha


Edit: Przepraszam za tak duże odstępy między akapitami, ale blogger dziś coś mnie nie kocha. :c