poniedziałek, 13 października 2014

Wada dziewiąta: Niepowstrzymane emocje i powracający strach.


Pustym wzrokiem lustrujesz otaczającą cię przestrzeń.
Ze szpitala wyszedłeś po dwóch dniach, na własne żądanie, ponieważ nie widziałeś powodu, dla którego miałbyś przebywać w nim chociażby sekundę dłużej. Siedzisz na łóżku z podkulonymi nogami, w uszach masz słuchawki, choć nawet one nie są wstanie odciąć cię od smutnej rzeczywistości. Zdecydowanie zbyt dużo myślisz, rozpamiętujesz to wszystko, co tak naprawdę nigdy nie miało prawa się wydarzyć, a jest to przecież zbędne, bo sam wiesz, iż nic już nie można naprawić.

Zresztą… co tak naprawdę się stało?
Nie masz pojęcia. Nagle zakochałeś się bez pamięci, a następnie tą samą osobę po prostu znienawidziłeś. I to właśnie teraz – kiedy umierasz. Bezsens. Dlaczego po prostu nie możesz postawić jednej, wyjątkowo grubej kreski w miejscu, w którym postanowiłeś powiedzieć, że to koniec? Z jakiego powodu ciągle stoisz na mecie twego życia rozpaczliwie rozglądając się dookoła?  Szukasz tej jednej jedynej osoby, która wyciągnęłaby do ciebie pomocną dłoń... Tylko twój problem polega na tym, że ty już ją znalazłeś, wiesz? A przez twą urażoną dumę oraz ambicję wszystko straciłeś. Nic tylko składać ręce do oklasków, które byłby hołdem w stronę twojej niewyobrażalnej  głupoty.

Ciche pukanie do drzwi wyrywa cię z odrętwienia. Nie chcesz nikogo widzieć, z nikim rozmawiać, nikomu się zwierzać. Potrzebujesz samotności. Czy to tak trudno zrozumieć do jasnej cholery?! Bierzesz głęboki wdech, ale słowa przyzwolenia na przekroczenie progu pokoju nie wypływają z twoich ust, co dla przybysza jest najwidoczniej kompletnie bez żadnego znaczenia, bo po chwili drzwi otwierają się, a nie staje w nich nit inny jak twoja siostra, której nie chcesz znać.
Próbujesz ją ignorować. Z powrotem opadasz na poduszki z całych sił zaciskając powieki. Nie potrafisz unormować niebezpiecznie szybko bijącego serca oraz tego, co dzieje się z niekontrolowanych natłokiem myśli. Dlaczego przez sekundę sądziłeś, że to wcale nie Amelia wtargnęła do twojej prywatnej, niemalże nienaruszalnej przestrzeni? Opanuj się, nic ci nie grozi, przecież prawdopodobnie nigdy więcej nie ujrzysz tej, której widoku tak bardzo się boisz, bo wiesz, że zostało ci już niewiele czasu.

- Nie będę cię przepraszać, bo chciałam tylko twojego dobra, Kamil.  – nie reagujesz, ale doskonale słyszysz wszystko to, co skierowane jest właśnie do ciebie. – A Rozalia nie zasługuje na takie traktowanie, tym bardziej, że ją po prostu kochasz.
Zamierasz ze wzrokiem utkwionym w białym suficie. Autentycznie. Wstrzymujesz oddech i wszelakie inne procesy życiowe, a to bynajmniej nie uchodzi uwadze twojej siostry, która – po niezwykle krótkiej chwili zawahania – podchodzi, a następnie siada na twoim łóżku tuż obok ciebie.  Ukrywasz twarz w dłoniach, bo nie chcesz tej rozmowy, jednakże z drugiej strony doskonale przecież wiesz, iż jest nieunikniona.

Mimo to milczysz, a ona podnosi się oraz wychodzi, choć drzwi nie zamyka. I w pierwszej chwili chcesz krzyknąć, że przecież o nich zapomniała oraz, iż kultura tego wymaga, ale później uświadamiasz sobie, że rudowłosa znajduje się gdzieś na drugim końcu domu, więc momentalnie podrywasz się do góry, by osobiście pozbyć się tego irytującego hałasu, który spowodowany jest przede wszystkim powstałym przeciągiem. Co z tego, skoro plany kończą na niczym, gdy tylko do twoich nozdrzy dociera zapach tych cytrusowych perfum, który niezaprzeczalnie uświadamia cię o jej obecności?

Nie mylisz się.
Nie jesteś w stanie wykonać kroku. Oddycha ci się coraz ciężej, ale jesteś świadom, że nie jest to spowodowane kolejnym atakiem, a kiedy już w końcu dziewczyna przekracza próg twego zamkniętego królestwa, patrzysz jej prosto w te fiołkowe oczy i nie dostrzegasz tam prawie niczego, żadnych uczuć.  Coś ściska cię w sercu, bo wiesz, iż to właśnie ty wszystko zniszczyłeś. 

Ty.
I nikt inny.

Dzielą was dosłownie centymetry, ale mimo to żadne z was nie czyni żadnego ruchu. Zdajecie się nawet nie oddychać, choć jest to względnie niemożliwe biorąc pod uwagę fakt, że jesteście po prostu słabymi ludźmi. Wiesz, iż powinieneś zacząć mówić, ale najzwyczajniej w świecie się boisz, a w myślach zadajesz sobie milion retorycznych pytań na minutę. Czy mi wybaczy? Czy uwierzy w to, co jej powiem? Czy opuści mnie, gdy już będę kazał jej to zrobić?
Nie do końca świadomie wyciągasz dłoń i łapiesz ją za rękę. Chyba boisz się, iż może zniknąć… odwrócić się na pięcie i uciec, zostawiając cię kompletnie samego.

- Przepraszam.
Mówisz to niezwykle szybko, chyba nie wkładasz w to wystarczającej ilości uczuć i całej zgromadzonej w tobie prawdy, niemniej jesteś przede wszystkim szczery, bo choć jeszcze przed chwilą zarzekałeś się, że z całego serca nienawidzisz tej dziewczyny, myliłeś się. Amelia z kolei spowodowała, że nagle przestałeś się bać odpowiedzialności oraz tego cholernego, spoczywającego na tobie ciężaru.

Co jednak z tego, skoro Rozalia ci po prostu nie ufa? Widzisz to w jej oczach,  w których momentalnie pojawia się ostrzegawczy błysk – nie wróży on niczego dobrego, doskonale zdajesz sobie z tego sprawę, jednakże gdzieś w głębi duszy masz tą cholerną nadzieję.
Nie powinieneś jej posiadać, bo to ona was zgubi.

Korzystając z faktu, iż dziewczyna nie wykonuje żadnego ruchu, stawiasz jeden, tak naprawdę mizerny krok do przodu, choć twoja stopa prawie drży. A później następy i jeszcze kolejny – te już są o wiele szybsze oraz pewniejsze, bo nagle czujesz jakieś niewyobrażalne pokłady odwagi, które każą ci iść do przodu. Tak też robisz, zatrzymujesz się dopiero w momencie, gdy dzielą was tylko wasze przyspieszone oddechy oraz stykające się ubrania.
- Przecież mnie nienawidzisz. – za wszelką cenę próbujesz nie słyszeć wyrzutu w jej lekko zachrypniętym, cichym głosie.  – Powiedziałeś mi to. Kazałeś się wynosić.  Nie chcesz mojej obecności.

Nie potrafisz zaprzeczyć w jakiś względnie normalny sposób. Rozbieganym wzrokiem lustrujesz jej twarz, starasz się odczytać z niej dosłownie cokolwiek poza wyrzutami, niemniej z góry wiesz, że jest to niemożliwe.  Płaczesz. Być może zewnętrznie w twoim zachowaniu nie zachodzą żadne zmiany, jednak twe wnętrze ocieka słonymi łzami, ponieważ zdajesz sobie sprawę, że to, co próbujesz zrobić, jest praktycznie bezcelowe.  Jesteś jednakże zdeterminowany do tego stopnia, iż mocniej zaciskasz palce na drobnych dłoniach, choć oczywiście nie chcesz zadać dziewczynie bólu. Nie. Pragniesz tylko,  by poczuła, że - najzwyczajniej w świecie – tylko na niej ci zależy.  Lewą ręką odgarniasz zagubione kosmyki ciemnych włosów, które – zapewne pod wpływem wiejącego na dworze silnego wiatru – wysunęły się z niedbale upiętego koka.
- Jesteś dla mnie najważniejsza, Rozalio.  – Nawet nie myślałeś, że poczujesz aż tak ogromną ulgę, gdy słowa te wyjdą z twoich ust.  – Nie potrafię cię zostawić, nie mógłbym tego zrobić, rozumiesz? Ja wiem, iż niedługo mnie już nie będzie i nie mam po prostu prawa cię prosić o twoją obecność, ale uważam, że to byłoby cholernie niesprawiedliwe, gdybym miał rezygnować ze szczęścia tylko dlatego, iż umieram, więc błagam, zanim odejdę, pozwól mi się uśmiechnąć. O nic więcej nie proszę.

Nawet nie wiesz, kiedy zbliżasz się do niej na tyle, że tak naprawę trzymasz ją w swoich ramionach. Jest bezwładna jak lalka i delikatna niczym porcelana. Podobnie jak ty wcześniej, najwidoczniej szuka odpowiednich słów, by w jakikolwiek sposób odpowiedzieć na twoje wyznanie, ale nie dajesz jej skończyć, ponieważ zadajesz jedno niezwykle krótkie, aczkolwiek znaczące pytanie:

- Boisz się?
A kiedy słyszysz równie zwięzłą odpowiedź, która brzmi „Nie”, wszystko staje się jasne. Wasze wargi łączą się w pocałunku naznaczonym ogromem jakże sprzecznych ze sobą, całkowicie nieadekwatnych do okoliczności, emocji. Później mówisz, że ją kochasz, ona zaś odpowiada tym samym, a zarazem dotrzymuje obietnicy, bo przecież się uśmiechasz, choć w perspektywie masz niedalekie plany, by umrzeć.

Idiotyczne.

 
*

- Wiesz, jaka jest sytuacja, prawda?
Kiwasz twierdząco głową. Najwyżej pół roku, może troszkę więcej, ewentualnie mniej – w każdym bądź razie względnie niewiele życia przed tobą. Nie rozpaczasz jednak, bo przecież przywykłeś do tej  - nadal nieco absurdalnej -  myśli. Ty umrzesz, Rozalia zostanie. Tak miało być od początku, żadne z was nigdy się nie oszukiwało. Może dlatego właśnie to, co  powstało na fundamentach tej pieprzonej choroby, jest takie prawdziwe?

Spoglądasz uważnie na Jerzego, w sumie nie masz pojęcia, dlaczego cię wezwał, w końcu chcesz odejść spokojnie, bez zbędnych wizyt lekarskich. Udawanie normalnego życia naprawdę dobrze ci idzie, więc nie masz najmniejszego zamiaru burzyć tego względnie poukładanego schematu. 

Wzdychasz.
- Pewna klinika w Berlinie podejmie się operacji, Kamil. – przyjaciel ojca odwzajemnia twoje twarde spojrzenie -  Musimy tylko czekać na dawcę płuc, nie pozostaje nam nic innego, naprawdę, gdybym tylko mógł…

Nie słyszysz wszystkiego. W twojej głowie cały czas , niczym zaklęte echo kołacze się kilka powiązanych ze sobą słów: klinika, Berlin, operacja, dawca, czekanie. Czy to miałoby oznaczać, że…
Momentalnie podrywasz się z kanapy, a następnie w dosłownie dwóch krokach dopadasz do biurka lekarza, niszcząc przy okazji sterty równo ułożonych dokumentacji medycznych. Wszystko spada na podłogę, ale ciebie to nie interesuje.

- Czy to oznacza, że mam jakiekolwiek szanse na przeżycie?! – nie pamiętasz, kiedy ostatni raz podniosłeś głos aż do tego stopnia, by na kogoś krzyczeć, jednak Jerzy jest na tyle zaskoczony i zdezorientowany twoim wybuchem, że w pierwszej chwili po prostu nie reaguje. – Mam czy nie?!
Cała pierdolona schematyczność, z którą w ostatnim czasie się zaprzyjaźniłeś, opuściła cię, ale w końcu ujrzałeś nadzieję. Czy przypadkiem nie z nią już dawno się pożegnałeś?

- Trzy procent. Pod warunkiem, że dostaniemy płuca. Pamiętaj jednak, że w tej chwili to nie jest tylko oczekiwanie, chłopcze, ale modlitwa o dwa cudy, które z medycznego punktu widzenia nie mają prawa się zdarzyć.
Dlaczego przez chwilę uwierzyłeś, że być może powiesz śmierci „Au Revoir!” i pomachasz jej na pożegnanie?

Zaciskasz dłonie w pięści.  Najgorszy jest fakt, iż ponownie czujesz strach, choć sądziłeś, że już dawno cię opuścił.
 
________________________________
Wracamy.
Nie zdziwię się, jeśli nie będzie tu żadnego  komentarza czy coś, serio. Jak popatrzyłam na datę ósemki, to włosy dęba mi stanęły. Pamiętam, że rok temu w identycznym momencie, miałam podobne problemy u Wojtka. Może to ta jesień tak mnie otumania, nie wiem.
Ogółem rzecz ujmując, rozwiązałam kilka spraw. Serio. Nawet miesiąc temu w końcu ogarnęłam kochanych panów egzaminatorów i moją lewą stopę, co poskutkowało nareszcie upragnionym "Pozytywny" na stosunkowo niewielkiej karteczce. Do tej pory nie wierzę, tym bardziej, że egzamin zaczęłam o jakże wdzięcznej godzinie, mianowicie 15:10. I zdrowotne rzeczy też zostały po części rozwiązane, choć niekoniecznie fajnie. I w ogóle. Niemniej ta jedna najważniejsza wraz stoi sobie w miejscu jednym, cholera. No nic.
A w szkole to słowo matura odmieniane jest przez wszystkie polskie przypadki, codziennie razy minimum milion. Podobnie zresztą jak Olimpiada, ale to już nawet w liczbie mnogiej, więc przeświadczenie, iż nie dam rady  - większe. Zapytacie pewnie, z czego ta matura i olimpiady, w sensie, jakie przedmioty, prawda? Olimpiady  - francuski, polski. Planowałam historię jeszcze, ale zrezygnowałam. A matura podstawa obowiązkowa: polski (ten ustny mnie przeraża, serio), matma, angol (ustny przeraża mnie też, boję się, że zacznę im opowiadać po francusku, z kolei gdybym wybrała podstawowy francuski, ze stresu mogłabym zapomnieć języka w gębie). Co do rozszerzeń to: polski, wos, francuski, historia, więc jednak jakiś tam zapierdol jest, bo w sumie to mam sześć przedmiotów. Wybaczcie, więc te moje dwumiesięczne zastoje, postoje i nieobecności. Mam nadzieję, że rozumiecie, bo ja chcę to prawo.
Teraz ten rozdział pojawił się w z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, iż Madzia choruje, więc od prawie tygodnia leży w łóżeczku, a jej najbliższymi przyjaciółmi są termometr, antybiotyk oraz kubeczek z herbatką, do której dokładane jest pół słoika malin i miodu. Drugi - długi weekend (kochana szkoło, dziękuję), tudzież względnie mało mam "innej" roboty aniżeli to leżenie, więc wzięłam się, cholera w garść, powiedziałam, że skończyć to muszę i już.
Skończyłam, jestem szczęśliwa, choć Wada ta mi się absolutnie nie podoba.
Co do Księciunia - może za jakiś miesiąc się wyrobię. Nie mam jeszcze nic, choć w głowie cały rozdzialik spoczywa sobie od dawien dawna. Kiedyś tam go ujrzycie. I chyba w sumie mnie nie zastrzelicie, choć nie wiem.
Ojej. Ja się rozpisałam za bardzo. Wybaczcie. Ostatnio jak jestem tak chora, to nie mam się do kogo odezwać, bo prawie głosu nie posiadam, więc wyszło jak wyszło. Tak smutno mi trochę, ale co tam, kota mam, "Dżumę" zresztą też. Muszę ją tak właściwie doczytać, dobrze, że sobie przypomniałam, bo później znów czasu nie będę mieć. 
Dobra, jakoś wątpię, czy aby na pewno dobrnął ktoś aż do tego momentu, ponieważ wiem, iż ja lubię ludzi zanudzać. W każdym bądź razie trzymajcie się tam cieplutko!
Buziaki, Słoneczka! :*

wtorek, 12 sierpnia 2014

Wada ósma: Cierpienie w samotności szpitalnych ścian.


 Przez długi czas nie możesz mówić, choć bardzo się starasz.
Ciężkie niczym ołów powietrze przechodzi przez twoje ciało, pozostawiając po sobie coś w rodzaju niewidzialnego znaku, który ma być potwierdzeniem swojej obecności tam, gdzie już niedługo nie będzie miało szans się dostać, zresztą ty już się nie oszukujesz, wiesz o wszystkim, co w bliżej niekreślonej przyszłości się wydarzy i już cię to nie przeraża. Niewyjaśnionym trafem pogodziłeś się ze śmiercią, zdążyłeś przebaczyć jej to, iż wkrótce po ciebie przyjdzie. Oczekujesz tej wizyty z prawdziwym utęsknieniem w swych błękitnych oczach.

Przez pierwsze dni nie potrafisz chodzić, bo ciągle się potykasz. Wydaje się to względnie niemożliwe, jednak tak właśnie jest w rzeczywistości. Nie jesteś w stanie postawić chociażby jednego kroku, który byłby godny dorosłego i w pełni dojrzałego człowieka. Tak, dojrzałeś. Nie w momencie, w którym dowiedziałeś się o swojej chorobie, ale wtedy, gdy ona powiedziała ci to, co złamało twoje serce na dwie równiutkie połówki. Oczywiście, starasz się je zszyć, zacerować, a nawet wypchać powstałą dziurę jakimiś marnymi strzępkami materiału, niemniej nic nie pomaga, gdyż za każdym razem, gdy chcesz wbić w nie igłę, przez twoje ciało przechodzi niewyobrażalny ból, a ty sam zaczynasz się dusić.

Nienawidzisz tego stanu. Nienawidzisz tego, że to właśnie ta dziewczyna cię do niego doprowadziła. I w końcu nienawidzisz jej samej.
Z całego serca swego, ze wszystkich sił swoich…

Niemniej są też dni, w których starasz się być uczniem. Podejmujesz nierówną walkę o to, by jakoś zapomnieć, by stworzyć maleńki, szary, przeciętny, ale przede wszystkim swój świat, do którego nie masz zamiaru wprowadzać nikogo. Twoim nauczycielem jest ten jakże niesprawiedliwy los.
Zaciśniętą w pięść dłonią uderzasz w podłogę tak, iż echo odbija się od tych beżowych , otaczających cię, ścian. Powód tego, co robisz jest chyba dla każdego jasny.

Bezsilność.
Czysta, ale jakże chora, spowodowana faktem, iż nie jesteś w stanie dążyć do tego, co sobie zamierzyłeś tylko dlatego, że nadal kochasz.

Czy to właśnie nazywasz irracjonalizmem?

 

*

Doktor Jerzy w milczeniu przypatruje się twoim najnowszym wynikom. Zauważasz, że dziwnie marszczy brwi, kartkuje kolejne strony historii choroby, coś sprawdza, czegoś szuka, porównuje kolejne zdjęcia rentgenowskie twych płuc.
Siedzisz na wygodnej kanapie, która bynajmniej nie jest przyzwyczajona dla zwykłych pacjentów, ale ty nim przecież nie jesteś. Stawiasz łokcie na kolanach, splatasz dłonie prawie jak do  modlitwy, opierając na nich twarz. Milczysz; mimo wszystko boisz się odezwać, bo co możesz tak właściwie usłyszeć?

- Jest źle, Kamil. – suchy głos lekarza przecina tą milczącą ciszę panującą wokół twojej osoby, strącając wszelakie resztki czegoś, co mogłeś nazwać mianem potencjalnego szczęśliwego zakończenia.
Nie poruszasz się ani o milimetr, choć twoje procesy życiowe na jakiś ułamek sekundy zamierają. Kiedy ponownie budzą się do życia, w wyrazie twojej twarzy chyba nic się nie zmienia, otoczenie również wydaje się takie samo, a sam świat po prostu nadal porusza się swoim własnym rytmem, niemniej uważasz, że jest on dla ciebie zbyt szybki i nie jesteś w stanie zrównać z nim kroku, nawet nie próbujesz. Nadal spoczywasz na tej samej kanapie, Jerzy patrzy na ciebie swoim przenikliwym wzrokiem, a ty przyznajesz sam przed sobą, iż zaczynasz wierzyć w coś takiego jak obojętność.

Bo tak, jesteś obojętny. Niewiele obchodzi cię nawet własna śmierć.
Poznajesz też piękno. Chyba pierwszy raz możesz użyć tego określenia w innym odniesieniu aniżeli do Rozalii. Bo to uczucie kompletnego wyobcowania na wszystko, co się dzieje wokół ciebie, zaczyna cię po prostu cieszyć oraz zadowalać, co nawet tobie wydaje się dziwne.

- Miałeś jakieś ataki w ostatnim czasie? – pytanie, które zadaje Jerzy, skierowane jest oczywiście do ciebie, niemniej twoje myśli krążą gdzieś tak daleko, iż w pierwszej chwili w ogóle go nie słyszysz, następnie rozmyślasz nad jego sensem, później składasz do kupy poszczególne słowa. A kiedy już faktycznie wiesz, co lekarz chciał przekazać, robisz dokładnie to, w czym jesteś już perfekcjonistą. Kłamiesz.
- Nie. Nie miałem, czuję się dobrze.  – sam w sumie nie wierzysz w to, co mówisz, nie dziwisz się, więc temu podejrzliwemu spojrzeniu, którym uraczył cię mężczyzna. Przejrzał cię bez najmniejszego trudu, więc nie widzisz dalszej potrzeby ukrywania tego wszystkiego, co niemalże wyjada cię od środka. Przez bardzo krótką chwilę patrzysz mu prosto w oczy, w których dostrzegasz ten nikły i jakże krótki błysk zrozumienia. Następnie zaś czujesz, iż jakaś niewidoczna, psychiczna bariera pęka, a potężne strugi wrzącej wody rozlewają się po twoim wnętrzu. To boli, ale wiesz o tym tylko i wyłącznie ty. Nikt więcej. Podświadomie drżysz.

- Dlaczego nie pozwolisz sobie pomóc?
Pytanie to przelewa czarę goryczy. Nie spodziewałeś się go, dlatego wydaje ci się być tak bardzo okropne i drastyczne, że po prostu nie jesteś w stanie pozostać w gabinecie ani minuty dłużej. Momentalnie podrywasz się z kanapy, a następnie - kompletnie nie zwracając uwagi na iście przerażonego lekarza – wybiegasz na zewnątrz i szybkim krokiem pokonujesz schody, po paru sekundach znajdując się już na potencjalnie świeżym powietrzu, które zanieczyszczone jest jednak spalinami samochodowymi oraz fabrycznymi dymami; dla ciebie  - mimo to – przynosi znaczne ukojenie, ponieważ wiesz, iż twój dłuższy pobyt w zamkniętym pomieszczeniu skutkowałby uduszeniem.

Bezwładnie opadasz na drewnianą ławkę, starając się uspokoić kołaczące serce, urywany oddech, niemniej nie jesteś w stanie. I choć czujesz, że twoje ciało nie może prawidłowo zareagować na jakąkolwiek dawkę tlenu, bierzesz tych kilka łapczywych wdechów, co jest jednak porównywane do wciągnięcia przez usta oraz nos kilogramów błota czy suchego, strzelającego w zębach piasku. Zatykasz się jeszcze bardziej. Dusisz się. Przed oczyma masz tylko czarne mroczki, początkowo pojedyncze, następnie nie zauważasz już prawie niczego. Pomimo tego, że siedzisz przy bardzo uczęszczanym przez pieszych chodniku, nikt się przy tobie nie zatrzymuje.
Zupełnie nikt. Umierasz w samotności i kompletnych ciemnościach; ze zmysłów pozostał ci jedynie słuch oraz jakieś nikłe resztki dotyku.

 

*

- Przepraszam. – szepcze dziewczęcy, może nawet i kobiecy głos. – Nie chciałam.
Mimo tego, iż nie jesteś w stanie zobaczyć osoby, która do ciebie mówi, jesteś niemal przekonany, że ją znasz. Bardzo dobrze, niemniej za nic nie jesteś w stanie przypomnieć sobie jej imienia. Nic nie widzisz, ponieważ twoje oczy nadal są zamknięte, a ty nie możesz ich otworzyć; może gdybyś się postarał, zrobiłbyś to, ale czujesz, iż  - póki co – nie masz takiego prawa, choć zdajesz sobie sprawę, że gdybyś spróbował ponieść niezwykle ciężkie powieki, zobaczyłbyś twarz tej, która siedzi przy tobie już przez dłuższy czas i, najprawdopodobniej, rozpoznałbyś ją bez problemu. Dlaczego tak właściwie twój mózg wypiera z siebie jej tożsamość? Dlaczego nie masz pojęcia, kim ona jest, dlaczego nie pamiętasz tego, co zdarzyło się… wcześniej?!

Rozpaczliwie poszukujesz odpowiedzi na zadane samemu sobie pytania, jednak pomimo usilnych prób przypomnienia sobie czegokolwiek, zacinasz się i musisz ustąpić, choć tak cholernie chcesz wydostać się z tej pustej skorupy niewiedzy.
- To nie tak, jak myślisz, naprawdę. – głos odzywa się ponownie, prowokując w tobie to coś, czego nazwy nawet nie znasz. – Amelia poprosiła mnie o opiekę nad tobą, ale ja wtedy się nie zgodziłam. Kiedy chciałeś się… powiesić – ton na moment staje się niższy oraz znacząco cichszy, znalazłam cię zupełnym przypadkiem. Ja… ja się przestraszyłam, gdy wszystko odkryłeś.  Po prostu się bałam, Kamil. Rozumiesz?!  - pojedyncze słowa zamieniają się w głuchy szloch echem odbijający się od sterylnych ścian.

Milczysz, ponieważ nie możesz mówić. Chociaż – tak szczerze powiedziawszy  - nie wiesz, czy cokolwiek przeszłoby ci przez gardło nawet gdybyś był do tego zdolny. Nim się w ogóle orientujesz, ciepła, niewielka rączka nieśmiało dotyka twojej podłączonej do kroplówek dłoni. Jest to ruch porównywalny do muśnięcia przez skrzydła motyla. Niby niewielki i praktycznie nic nieznaczący, ale – mimo to – odczuwalny nawet w najgłębszych zakamarkach twojego jakże słabego ciała.
Powraca ci też pamięć, znasz imię tej, która przy tobie czuwa i ciągle do ciebie mówi -Rozalia. Jakże mogłeś o niej zapomnieć? Przecież o największych wrogach zawsze trzeba pamiętać, musisz o tym wiedzieć. Złamała ci serce, pogrzebała twoje wszelakie nadzieje, pozbawiła cię złudzeń w sposób jakże perfidny. Wiesz, że nie potrafisz jej wybaczyć; nigdy nie byłeś do tego skłonny, więc z jakiego powodu masz teraz zrobić wyjątek? Powinieneś być raczej względnie nieustępliwy.

Czujesz, iż naszedł odpowiedni moment, by na chwilę podnieść powieki. Zbierasz wszystkie kumulujące się w tobie siły, choć jest ich jak na lekarstwo, naprężasz każdy możliwy mięsień, a następnie rozpoczynasz ponowną wędrówkę po kolorowym świecie, który nigdy nie powinien zaistnieć.

- Kamil?! Kamil słyszysz mnie?
Owszem, słuch masz doskonały. Gorzej ze zniszczonymi uczuciami.

Rozbieganym wzrokiem lustrujesz jej naznaczoną zmęczeniem twarz oraz to, co cię otacza, czyli szpitalne szafki, zielone ściany, jakiś stolik zapełniony fiolkami z różnokolorowymi tabletkami, strzykawki, tony nowych, jakże dziwnych kabelków. Niepodważalnie zdajesz sobie sprawę z obecności maski tlenowej na twojej twarzy, w sumie to już się do nich przyzwyczaiłeś. Otwierasz usta, starając się coś powiedzieć, ale po pierwsze nie wiesz nawet co, a po drugie nie jesteś w stanie tego zrobić, bo uniemożliwia ci to wyschnięte na wiór gardło. Jedynym znakiem potwierdzającym twoje nieudolne próby jest delikatna para, która pokrywa wewnętrzną stronę przezroczystego materiału.
Ona na początku nie rozumie tego, co podświadomie chcesz jej przekazać, sam nie potrafisz tego pojąć, więc  - abyście nie pozostawali już dłużej w tej upiornej nieświadomości – sięgasz dłonią w kierunku maski, a następnie bezbarwnym głosem wypowiadasz zaledwie pięć słów, które ranią zarówno ją jak i ciebie.

- Nienawidzę cię. Wynoś się stąd.
Nawet nie musisz dwa razy tego powtarzać.

____________________

To opowiadanie zaczyna wywierać coraz większy wpływ na moją psychikę.
Pisałam, momentami nawet płakałam.

Ewentualne błędy poprawię jutro wieczorem, dobrze?

sobota, 2 sierpnia 2014

Wada siódma: Pamięć o dniach minionych oraz niedokończony szkic wspólnej przyszłości.


Kochasz lody śmietankowe.
Lekko słodkawy smak rozchodzi się po twoim podniebieniu, przyjemnie drażniąc kubki smakowe. Poprawiasz palce, zaciskając je mocniej na twardawym, więc jakże chrupkim wafelku. Wysoka temperatura powietrza i wszechogarniające was promienie słońca powodują jednakże zbyt szybkie roztapianie się dwóch śnieżnobiałych gałek, wskutek czego lepka ciecz, kropelka po kropelce, skapuje na twoją dłoń, tworząc coś na kształt  maleńkiej kałuży. Z irytacją marszczysz brwi.

A ona się po prostu śmieje. Z twojej nieporadności, co  - obiektywnie rzecz ujmując- powinno cię zdenerwować, ale ty nie jesteś w stanie się na nią gniewać, nie teraz, gdy jest ci najbardziej potrzebna. Nie komentujesz waszego zachowania ani jednym, króciutkim słowem, bo nie chcesz przerywać tego niezwykłego koncertu, jakiego, w tejże chwili, dokonuje jej -  naznaczony nutką szczęścia - głos. Wsłuchujesz się w każdy jego podniesiony ton i szept, chciałbyś, aby  - jakimś bliżej niewyjaśnionym cudem – to właśnie on kołysał twoje zmysły do snu oraz budził cię każdego ranka, co jest jednak niemożliwe. Niemniej choć doskonale zdajesz sobie z tego sprawę, nikt nie może zabronić ci marzyć, ponieważ to nie jest żadna zbrodnia.

 Siadacie na betonowym murku, który jest na tyle wyskoki, iż nie jesteś pewny, czy ona aby na pewno da radę na niego wskoczyć bez uprzedniego usmarowania bluzki żółtymi gałkami o smaku cytrynowym. Nic takiego jednak się nie dzieje, więc oddychasz z ulgą. Nie chcesz, aby wasze spotkanie musiało zakończyć się z tak błahego powodu.
- Nie rozmawiajmy dziś o mnie. – szepczesz w pewnej chwili. Starasz się, by twój głos zabrzmiał jak najbardziej naturalnie, ale nie jesteś w pełni zadowolony z efektu, jaki uzyskałeś.

Spoglądasz na rozciągający się przed wami plac zabaw, po którym poruszają się dzieci i z wesołymi uśmiechami na twarzach podbiegają do swoich opiekunów, by  - zapewne – opowiedzieć im o jakimś  kolejnym niesamowitym odkryciu. Masz nieodparte wrażenie, że nigdy nie byłeś taki, jak one, bo uważasz, iż te maluchy są radosne, a ty  - wbrew wszystkim pozorom – nie zaznałeś tego jakże pięknego uczucia. Szczęście zostało w twoim wypadku dość surowo ograniczone, wokół twojej osoby powstały niewidzialne bariery, których nie potrafiłeś pokonać, choć niejednokrotnie starałeś się to zrobić. Byłeś więźniem własnego życia, mimo iż posiadałeś wszystko, na co miałeś ochotę, a rodzice wcale nie szczędzili na ciebie pieniędzy.
Wzdychasz.

- O czym,  więc chcesz pomówić? – pyta ona, lustrując twoją twarz uważnym spojrzeniem, pod wpływem którego  twoje ciało zaczyna niekontrolowanie drżeć, więc ściągasz mięśnie, powstrzymując tym samym wszelakie odruchy, ponieważ Rozalia nie może, a przynajmniej nie powinna, niczego zauważyć.

Nic nie mówisz, choć naprawdę zastanawiasz się nad jakąś możliwą odpowiedzią. W głowie masz tyle potencjalnych tematów do rozmowy, ale nie uważasz, by którykolwiek z nich był godny jej uwagi. Mimo wszystko nie chcesz wyjść na jakiegoś pospolitego głupka.

- O tobie. – wypowiadasz to tak szybko, że  - po chwili – zaczynasz poważnie zastanawiać się nad tym, czy te słowa naprawdę wypłynęły z twoich, nieco skostniałych i zziębniętych  od lodowych gałek,  ust. Nie wiesz, z jakiego powodu tak zdecydowałeś, podejrzewasz jednakże, iż najprawdopodobniej bierze się to z faktu, że jesteś człowiekiem, którym kieruje przede wszystkim ciekawość i żądza wiedzy o tym, co cię otacza ze wszystkich możliwych stron, więc odważnie podnosisz wzrok, natrafiając na jej naznaczone zdziwieniem tęczówki i kontynuujesz swoją wcześniejszą, bardzo krótką wypowiedź. – Dlaczego w ogóle się mną zainteresowałaś, Rozalio?
Ciemnowłosa odrywa na moment spojrzenie od twojej postaci, oblizuje palce z wszelakich pozostałości lodów cytrynowych, a następnie wdzięcznie zeskakuje z murku, na którym ty ciągle siedzisz. W pewnej chwili masz nieodparte wrażenie, że chce odejść, ale ona podchodzi do znajdującej się nieopodal was pustej huśtawki i po prostu na nią siada, choć ty sądzisz, iż dzięki niej, nabrała skrzydeł wdzięcznie unoszących ją ku górze. Wygląda jak anioł, który zstąpił z niebios, by odkupić ziemskie winy wszystkich żywych grzeszników oraz, aby zabrać to cierpienie ponad ludzką wytrzymałość spoczywające na twoich i tak już przeciążonych barkach. Lekki, życiodajny wiaterek rozwiewa jej włosy, co dodaje temu obrazkowi wyjątkowej mistyczności.

Boisz się, że gdy tylko spróbujesz się do niej zbliżyć, zniszczysz tą urokliwą scenę, a tego nie możesz zrobić.
Nie masz prawa ingerować w życie tejże dziewczyny.

Mimo to do niej podchodzisz. Dźwięk twoich kroków jest niemalże niemożliwy do usłyszenia przez ucho przeciętnego człowieka, a ty sam masz niemałe wątpliwości, czy aby na pewno powinieneś kontynuować to, co zacząłeś, jednak to robisz (choć w sposób niezwykle niezdecydowany oraz – pomimo tego wszystkiego -  bardzo pochopny). Unikasz jej spojrzenia, choć powieki ma przymknięte, a na jej bladych policzkach zauważasz cienie rzucane przez długie i gęste rzęsy. Lekkie skrzypienie nienaoliwionego łańcucha, mówi ci to, czego jeszcze nie możesz odczytać z własnych myśli oraz życiowego doświadczenia, choć masz tego tą cholerną, nieodpartą świadomość. Nie wiesz, co to jest, nie posiadasz nawet żadnej, głupiej, być może nawet i złudnej, wskazówki, ale to czujesz w głębi duszy, serca, umysłu.
- Powiedz mi. – prosisz tak cicho, iż jesteś niemalże pewien, że tego nie dosłyszała, gdyż hałas bawiących się dzieci jest doprawdy nieznośny, choć starasz się wyperswadować go ze swojej, i tak już przeciążonej kołaczącymi się w niej myślami, głowy.  – Powiedz! – powtarzasz wcześniejszą prośbę w formie dobitnego rozkazu, który musiał ukazać twoją absolutną determinację.

Nie odrywasz przejętego wzroku od drobnej sylwetki. Być może nie masz lepszego obiektu, który były godny twoich obserwacji, a być może twoje oczy nastawiły się już na opcję automatycznego wyłapywania jej każdego,  nawet najsłabszego ruchu i najbardziej nikłego uśmiechu. Nie wiesz. Niemniej masz niepodważalną pewność tego, że nie mogłeś trafić gorzej oraz lepiej zarazem, co jest tak głupie, iż wspaniałomyślnie stwierdzasz w myślach, że na pewno masz rozdwojenie jaźni, ponieważ nie ma innego, w pełni racjonalnego wytłumaczenia, dla twojego obecnego zachowania.
Jednak dziewczyna nie przestaje się huśtać, pozostaje niemalże głucha na twoje prośby o marne, naprawdę bardzo znikome informacje. Nie chcesz przecież wiedzieć niczego prócz tego, co ma ścisły i nierozerwalny związek z twoją osobą. W pewnej chwili jej zachowanie jest już dla ciebie taką katorgą, iż nie wytrzymujesz i po prostu łapiesz za kołyszący się łańcuch, by zatrzymać zabawkę na dobre. Tak też się dzieje, ale z niewiadomych przyczyn twarz Rozalii nie wyraża niczego; zachowuje się tak, jakby nawet nie zauważyła twojego  - aż nazbyt gwałtownego - ruchu. Jej nogi wiszą całkowicie bezwładnie, czubki sportowych butów nie dotykają ziemi, ponieważ mają do niej mniej więcej trzydzieści centymetrów. Kostki na dłoniach przybrały barwę roztapiającego się śniegu w czasie przedwiośnia, czym skutkuje, przede wszystkim, zbyt długi czas zaciskania pięści na kawałkach zimnego metalu.

- Dlaczego tak nagle pojawiłaś się w moim świecie, choć wcześniej mijaliśmy się przez praktyczne całe życie?
Tym razem jest to pytanie z rzędu tych pozostawionych bez odpowiedzi – retorycznych. Naprawdę tracisz już wszelaką nadzieję na to, że ona coś powie, więc czubkiem buta kopiesz niewielki kamyk barwy w sumie nieokreślonej i wzdychasz bezradnie, bo nagle ta twoja potencjalnie chora stabilność zaczyna sypać się szybciej, niż w ogóle kiedykolwiek odważyłeś się przypuszczać. Uświadamiasz sobie też, że właśnie to przewidywałeś już wcześniej – ten przeklęty kryzys uporządkowanej, niemal idealnie poszufladkowanej rzeczywistości.

Żegnaj, wiaro.
- Bo poprosiła mnie o to Amelia.

Zamierasz. Dosłownie. Twoje ciało ogarnia nagły paraliż, którego nie potrafisz opanować ani powstrzymać, choć starasz się jak tylko potrafisz. Jedyne, co robisz, to odrywasz oczy od swoich lekko podniszczonych już butów i podnosisz je do góry, ale nie patrzysz na nią, ponieważ jesteś zwyczajnym tchórzem.  Boisz się, że po prostu nad sobą nie zapanujesz. Boisz się swojej reakcji. Boisz się, iż ona dowie się o twoich uczuciach, choć  - chwili obecnej – wydajesz się być z nich całkowicie wyprany. Boisz się samego siebie i jej.
- Zauważyła, że nie byłeś sobą. Wtedy jeszcze nie wiedziała o tym, że jesteś chory, bo nikt przecież nie miał o tym pojęcia, ale martwiła się o ciebie, Kamil. Znałyśmy się bardzo dobrze…

Urywa. W jej głosie słyszysz coś, czego nigdy usłyszeć nie powinieneś, choć nie potrafisz tego zidentyfikować. Ostatkiem silnej woli przenosisz wzrok na dziewczynę, która nadal bezwładnie siedzi na huśtawce, niemniej w tej samej chwili, otwiera oczy i wasze  - tak bardzo od siebie różne! – spojrzenia spotykają się mniej więcej w połowie swojej drogi. Masz nieodparte wrażenie, że jakaś marna cząstka ciebie, która była odpowiedzialna za twoje skryte uczucia, płonie, a dym powstały wskutek tego procesu, zasiewa w twojej duszy tylko i wyłącznie nienawiść.
Żegnaj, nadziejo.

Nie wiesz, ile czasu tak stoisz, nie wydając z siebie kompletnie żadnego dźwięku.  Być może – tak naprawdę – jest to zupełnie przypadkowe kilkanaście minut, podczas których te wszystkie zgromadzone do tej pory wokół was dzieci posłuchały cichych rozkazów swych rodziców i, łapiąc ich za wyciągniętą, potencjalnie dużą oraz ciepłą dłoń, posłusznie podreptały do swych domów, gdzie na pewno czeka na nie gorący, jeszcze parujący obiad. Niemniej osobiście uważasz, że to coś więcej aniżeli marna jednostka czasu. Milczenie, które przeplatane jest z błagalnym to nie może być prawdą, uwidocznia coraz to większą przepaść, która niezwykle szybko, tak jak na zawołanie, tworzy się wokół was, odbierając ci ostatnie pokłady czegoś, czego do tej pory, mogłeś trzymać się kurczowo, by się nie poddać oraz nie opaść na dno.
Żegnaj, miłości.

- I to dlatego, tak? – nie wiesz, dlaczego zadajesz to jakże głupie, w tymże wypadku, pytanie. Prawdopodobnie z jej własnych ust chcesz usłyszeć, że to koniec tej udawanej dziecinady, bo nie możesz przyjąć do swojej świadomości tego, co samoistnie wypłynęło z wysuniętych przez ciebie wniosków. Kiedy ona jednak nie odpowiada, kiwasz bezradnie głową, a następnie stawiasz ten pierwszy, przecież najtrudniejszy dla każdego człowieka krok; nie zwracasz uwagi na to, jak jest on chwiejny i niepewny.
- Tak.

To jedno, zaledwie trzyliterowe słowo, w zupełności ci wystarcza. Nagle nabierasz odwagi oraz pewności siebie, a z głowy wyrzucasz wszystkie myśli, choć jeszcze kilka sekund wcześniej wydawało się to zupełnie niemożliwe. Słyszysz, że dziewczyna w końcu zeskakuje na ziemię i staje naprzeciw ciebie, ale ty w żaden sposób nie okazujesz tego, co podpowiada ci serce; nie jesteś w stanie tego zrobić.
Po prostu żegnaj.

W pierwszym odruchu unosisz rękę, ale po chwili wydaje ci się to kompletnie nie na miejscu, więc momentalnie ją opuszczasz, w sumie sam nie wiesz, co chciałeś z nią zrobić. Dotknąć jej, odgarnąć włosy z przeciętej niewyjaśnionym smutkiem twarzy, przejechać opuszkiem po delikatnej skórze na policzku? A może zebrać wszystkie jeszcze drzemiące w tobie pokłady sił i odepchnąć Rozalię jak najdalej od siebie, by jej widok nie zadręczał twojej świadomości jeszcze bardziej? Nie masz pojęcia.
- Aha. – szepczesz szybko, a później, w ogóle na nią nie patrząc, po prostu się cofasz.

Po to, by odejść…
… samotnie czekać tylko i wyłącznie na to, kiedy śmierć zamknie cię w swym szczelnym oraz jakże silnym uścisku, z którego nie będziesz miał już jakiejkolwiek drogi ucieczki.

Chcesz tego.

________________________
Jestem. Muszę się przyznać, że rozdział ten pisało mi się ciężko, cóż tu dużo mówić. Jak człowiek cały czas słyszy, że się do tego kompletnie nie nadaje, to wszystkie chęci z niego wychodzą i idą sobie w pizdu  - dosłownie.
I Wada ta  - w założeniu pierwotnym rzecz jasna! - miała być tą przełomową, szczęśliwą, Rozalia i Kamil (Boże, na początku za miast Kamil chciałam napisać Wojtek, już mi się palce same na klawiaturze układały; po chwili dopiero zauważyłam, że przecież ... no nieważne), mieli być razem właśnie od dzisiaj, ale wyszło jak wyszło, co  - odwrotnie niźli u Księciulka - w ogóle planowane nie było, więc trzeba teraz jakoś z tego wybrnąć.
Błędów nie sprawdzam, już nie mam do tego cierpliwości.
Przepraszam za mój iście szampański nastrój, ale nic na to niestety nie poradzę, bo nie jest kolorowo.
Cześć.

 

poniedziałek, 14 lipca 2014

Wada szósta: Obustronne wyznania naznaczone wszechogarniającą ciszą.


Strach przed zaznaniem ukojenia znów daje o sobie znać. Twoje słowa zdają się drżeć, choć wcale ich nie wypowiadasz; ciche, rozedrgane fale przechodzą samoistnie przez twoje rozgrzane, ale niezwykle blade ciało. Palcem wskazującym wodzisz po fioletowym obwodzie na twojej skórze, który ewidentnie świadczy o pobycie w szpitalu, w końcu wenflon nie jest niczym przyjemnym. Sądzisz, że to kara za to, iż odważyłeś się umrzeć.
Nie wiesz, w którym momencie podchodzi do ciebie twoja własna siostra; dopiero cichy odgłos kubka stawianego na parapecie obok, wybija cię z zamyślenia. Podnosisz wzrok do góry, wyłapując jej farbowane na rudo włosy, których dziś nie związała żadną gumką, czy nie spięła spinką. Automatycznie krzywisz się, bo od zawsze ich nie lubiłeś, uważasz, że są stanowczo zbyt długie i proste, na dodatek ten kolor doprowadza cię do furii.  Co kompletnie nie zmienia faktu, że dziwi cię obecność Amelii, nigdy się tobą specjalnie nie interesowała. Bezbarwne spojrzenie wciskasz w zaciśnięte dłonie, a na twarzy czujesz pęd powietrza, które w postaci letniego wiatru daje nikłe ukojenie twojej naznaczonej cierpieniem twarzy.  Ciche westchnienie wydobywające się z twoich ust, przyciąga uwagę twojej rodzonej siostry, dziewczyna zaciska mocno szczęki w przypływie irytacji, bo zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie zrobić absolutnie niczego, co  - jak wiesz z własnego doświadczenia – jest naprawdę niezwykle deprymujące i denerwujące.

Nie chcesz litości.
Zamykasz oczy, a kiedy je otwierasz, rudej już nie ma. O jej obecności świadczą jedynie cały czas parujący kubek z białą kawą i niedomknięte drzwi, które poruszone nagłym przeciągiem zatrzaskują się z głośnym hukiem, głuchym echem odbijającym się w twojej głowie.

 

*

„Muszę czuć każdy dzień…”

Zmuszasz się do egzystencji.
Codziennie wstajesz z łóżka o szóstej rano, choć masz przecież wakacje i z powodzeniem możesz spać nawet do południa; ty jednak nie zważasz na fakt, iż musisz się oszczędzać, a każda zachowana garstka sił ma wagę złota. Wiesz, że gdybyś cały czas przeleżał w łóżku, zniszczyłbyś swoją delikatną psychikę, która zdaje się być równie ważna jak i fizyczność, co jest kompletnie niewytłumaczalne. Las jest twoją osobistą ucieczką. Tam nie ma Rozalii, na widok której cierpi twoja dusza i serce; nie ma rodziców oraz siostry; nie ma lekarzy i szpitala. Są tylko drzewa. Masz nieodparte wrażenie, że niesamowite driady chowają się za wiekowymi konarami i przecudnymi, ozdobionymi ciemną zielenią oraz sporadyczną żółcią, koronami; widzisz ich twarze - mają piękne lica, które szpecą jednak pojedyncze, ale jakże rozległe blizny. Głośno wciągasz przesycone naturą powietrze do płuc; może jesteś głupi, ale sądzisz, iż to w jakiś sposób gasi twoją chorobę i wyciska z ciebie wszelakie, głęboko gdzieś schowane pokłady determinacji, która ma na celu cichą obronę twojego organizmu. Nie mylisz się, prawda?

Powolnym krokiem stąpasz po krętej ścieżce, na której poprzednim razem się przewróciłeś. Na suchym piasku odbijają się ślady twoich dużych stóp ubranych w adidasy. Oglądasz się za siebie, czując się tak, jakbyś wyłaniał się z kokonu, z którego uwolnić się ma przepiękny motyl. To, co jest już uschłe, pozostawiasz i oddalasz się od tego, by rozłożyć różnokolorowe, błyszczące skrzydła. Tylko dlaczego w twoim wypadku te wszelakie odcienie czerwieni, czerni oraz pomarańczy łączą się i eksplodują w postaci biegu?
Bo tak – biegniesz. I nie zważasz na fakt, iż możesz umrzeć. Masz dosyć tej naturalnej bladości twojego życia, nie możesz bać się marnego uderzenia rzeczywistości;  odwaga powinna być twoją mocną stroną, a do tej pory nie była, bo po prostu strach przed nieznanym paraliżował każdy milimetr kwadratowy twojego rosłego ciała.

Czas na nieodwracalne zmiany, Kamil.
Kończynami poruszasz zupełnie automatycznie, szybko łapiesz odpowiedni rytm, a twoje serce bije z dobrą częstotliwością. Znasz najbardziej korzystne dla ciebie sposoby regulacji oddechu i pracy płuc, co wydaje się być dodatkową zaletą w tym ciężkim, ale jakże kochanym wysiłku fizycznym, który wypełnia cię od środka, powodując przypływ tak długo wyczekiwanego uśmiechu na twoje usta; bez problemu rozpoznajesz uczucie, które teraz idealnie synchronizuje się z twoją osobą. To wszechogarniające cię szczęście.  Nagle za zabawny uważasz fakt, że sądziłeś, iż nigdy już tego nie poczujesz.

A gdy w końcu przystajesz, wszystko wydaje się być w najlepszym porządku. Nic cię nie boli, nie czujesz się zmęczony, a zadyszka jest normalnym efektem ubocznym sprintu, który sobie przed chwilą zafundowałeś.
Nadzieja kwitnie w twoim sercu. Sam porównujesz ją do białej róży, która jest kwiatem niezwykłym, ale bardzo nietrwałym – skłonnym do niemal natychmiastowego pozbycia się wszystkich możliwych, naznaczonych delikatnością, płatków.

Ukojenie, którego doznaje twoje ciało, jest tylko tymczasowe.

 

*

Asfaltowe ulice topnieją w promieniach lipcowego słońca. Mrużysz oczy, bo przezroczyste na pozór powietrze przecina porażająca twe oczy jasność, a ty zapomniałeś jak zwykle zabrać okularów przeciwsłonecznych, co  - w tejże chwili – wydaje się być twoim największym problemem.
Paradoks.

Wyciągasz nogi do przodu, starając się je wyprostować; od pewnego czasu masz nieodparte wrażenie, iż twoje kości poddają się jakimś dziwnym skurczom, co – według ciebie – nie powinno mieć w ogóle miejsca (możliwa jest również opcja, że mało wiesz o swym własnym ciele).  Dłonie splatasz z tyłu, na karku. Postronny obserwator na pewno stwierdziłby, iż jesteś zwyczajnym, może trochę lepiej ubranym aniżeli reszta twoich rówieśników, chłopakiem. Nikt nigdy nie podejrzewałby, że coś może być nie tak, bo swoje emocje skutecznie ukrywasz pod maską obojętności i wyluzowania. Otwierasz się przed nielicznymi.
Drobna rączka dotykająca twego ramienia, skutecznie wyrywa cię z zamyślenia. Momentalnie odwracasz się w jej kierunku, dostrzegając tą istotę, która od jakiegoś czasu wypełnia twoją każdą, nawet tą najbardziej bezsensowną myśl. Rozalia ubrana jest w fioletową, zwiewną sukienkę wspaniale podkreślającą barwę jej oczu; ciemne włosy związane ma w koński ogon, a na nogach widzisz trampki. Na widok tak porażającego obrazka, uśmiechasz się, bo jesteś dziś w wyjątkowym humorze. Bieg zrobił swoje, czujesz się lepiej, tak dobrze, że już nie pamiętasz, kiedy było aż tak idealnie.

- Widzę, że jest lepiej. – jej łagodny głos zdaje się łaskotać cię w płatek prawego ucha, choć dziewczyna wcale się nie pochyla. Wyobrażasz sobie, iż jednak to robi, a na dodatek całuje cię w policzek, co przez moment naprawdę jest miłe, niemniej ten nagły przypływ uczuć zostaje już za chwilę ostudzony, bo uświadamiasz sobie fakt, że to nie ma prawa się udać. Rozalia zaś siada obok ciebie, ale nie zaczyna swojego wykładu moralizującego, co podnosi cię na duchu. Przyjmujesz normalną pozycję.
Ile tak siedzicie obok siebie? Nie wiesz, ponieważ nie zabrałeś telefonu, a tym samym nie masz pojęcia, która może być godzina, zresztą jest to mało ważne, bo całym twoim czasem jest ona. Każdy dzień, w którym ją widzisz, zdaje się być tym ostatnim, jedynym i najważniejszym, chociaż dla niej opieka nad tobą to tylko przykry obowiązek – zdajesz sobie z tego sprawę. Niejednokrotnie rozważasz zwolnienie jej z tej iście samarytańskiej służby, ale samo myślenie o odcięciu się od tej wzmacniającej obecności, zdaje się prowokować tego demona, który siedzi w twym wnętrzu, a ty nie chcesz mieć z nim niczego wspólnego, ponieważ to podszywa się pod samą pomoc wszechwładczej śmierci.

Masz wrażenie, że prowadzisz jakąś nieczystą oraz nieuczciwą grę.
Przybierasz na usta wymuszony, niemalże cierpki uśmiech; tym niepozornym gestem pragniesz wlać w jej serce litry nadziei, co chyba niekoniecznie ci wychodzi, bo dziewczyna patrzy na ciebie z wyraźnym powątpiewaniem w oczach, ale ty  - mimo wszystko – odważne wytrzymujesz jej harde spojrzenie, nie łamiesz się po kilku pierwszych sekundach.

Co z tego, skoro ona wie?
Nie mija chwila, a czujesz gęste włosy łaskoczące cię w policzek, zaś stosunkowo niewielki ciężar jej głowy spoczywa na twoim ramieniu; do twych nozdrzy dociera kojący zapach perfum, w którym dziś wyczuwasz przede wszystkim pomarańczę. Przymykasz powieki, twój oddech staje się niezwykle równomierny i spokojny; przytulasz dziewczynę mocniej do siebie, bo potrzebujesz tej głupiej bliskości, która koiłaby twoje wszystkie zmysły. Zdaje ci się, że dookoła was również zapada niesamowita cisza, która w sposób znaczny wpływa na wasze umysły i ciała. Zsynchronizowane serca biją w niezwykle równomiernym, ale żywiołowym tempie, stwarzając pozory barier ochronnych odgradzających was przed całym niebezpiecznym światem.

Budujecie własną, osobistą krainę szczęśliwości, choć wiecie, iż jest ona w pełni nieosiągalna.
- Jest dobrze. – szepczesz, ale twoje słowa zdają się zanikać gdzieś w ciemnych głębinach coraz to cięższego powietrza, które uświadamia cię, że na pewno będziesz dziś jednym z wielu świadków niezwykłego zjawiska meteorologicznego, jakim jest burza. – Nie musisz się martwić. Naprawdę jest lepiej.

Uśmiechasz się smutno. Nie zważasz na to, jak musi wyglądać wasza dwójka dla tych wszystkich osób, które was mijają; niewiele cię to obchodzi, ponieważ swój jedyny sens życia trzymasz właśnie w szczelnie zamkniętych ramionach.
- Też się do ciebie przyzwyczaiłam, Kamil.

Dopiero po chwili orientujesz się, że zdanie to jest odpowiedzią na twoje nieporadne wyznanie, które miało miejsce na waszej łące.
Waszej.  Uświadamiasz sobie, iż więź, która wytworzyła się miedzy wami, stała się absolutnie niezniszczalna. Już nigdy nie uwolnisz się od obecności dziewczyny, co oznacza, że będziesz zmuszony ją zranić. Tego zaś nie chcesz.

Czy istnieje, więc jakieś pośrednie rozwiązanie?
 
_____________________
Miał być Najwyższy, ale nie dałam rady, są więc Wady.
Ze specjalną dedykacją dla Sylwii.
Sto lat, sto lat, stoooooooo laaaaaaaaat, skarbie najdroższy! <3
No, poważniejsze życzenia już dostałaś, prezent też już jest, więc mam czyste sumienie :P
I należy wziąć pod uwagę fakt, że ten rozdział jest jakiś taki pozytywny. Bo i Madzia ma dobry humor niespodziewanie. Zupka serowa z proszku była genialnym wspomagaczem.

Cytat zamieszczony w tekście pochodzi z kawałka pt: "Kaskader" - Mam Na Imię Aleksander
 

piątek, 11 lipca 2014

Wada piąta: Rozchwianie emocjonalne, które pokrywa się z równie silnym uczuciem niemającym prawa bytu.


Przyzwyczajasz się do codzienności, bo – tak naprawdę – jakżebyś mógł tego nie robić? Przecież człowiek ma dar zapamiętywania, mechanicznego powtarzania pewnych czynności, a wskutek tego – przychodzisz tam codziennie.
Tam?” – pytasz sam siebie oraz rozglądasz się dookoła, by zidentyfikować to miejsce, w którym znajduje się i ona, choć przecież nigdy się nie umawiacie; prawdopodobnie dzieje się właśnie tak, ponieważ potrzebuje tego wasza niezaspokojona mentalność.  Chcecie się spotkać, czujecie, że tak się stanie i nie jesteście w stanie powstrzymać tego odruchu nakazującego wam przybycia na tą ogromną łąkę.

Czasem rozmawiacie. Zazwyczaj jednak głucho milczycie. Upajacie się swym wzajemnym towarzystwem, które przynosi ukojenie dla waszych spragnionych dusz oraz złamanych serc.
Dziś zaś spoglądacie na siebie z niewyjaśnionym uczuciem w oczach i porozumiewacie się bezszelestnym szeptem; podświadomie nie chcecie wcale tego przerywać oraz pragniecie, by ta chwila trwała wiecznie.

 Tak się dzieje.
Nic się nie kończy, bo nie dostrzegacie jeszcze mety tego wyścigu, choć czujecie, że może się ona wyłonić zza najbliższego zakrętu. Boicie się, więc przyśpieszyć.

Drżycie.
- Przyzwyczaiłem się już do twojej obecności, Rozalio.  – mówisz nagle, przerywając wasz niezwykły kontakt wzrokowy, zbierając się na niewyjaśnioną odwagę, na którą wcześniej nie było cię po prostu stać. A może dopiero teraz uświadomiłeś sobie to, co właśnie powiedziałeś? Nie wiesz, ale dla wzmocnienia efektu dodajesz: - Nie chcę cię stracić.

Dziewczyna podnosi na ciebie swój łagodny wzrok, doszukując się widocznie racjonalnego zrozumienia tego, co się dzieje, choć nie musi drążyć jakoś specjalnie głęboko, bo wytłumaczenie przychodzi samo.
 W końcu Antoine de Saint-Exupéry napisał, że: „Nawet w obliczu śmierci przyjemna jest świadomość posiadania przyjaciela”.

- Nie odejdę, Kamil.
To jedno krótkie zapewnienie, które wypływa z ust tej przecudnej istoty, zdaje się podnosić cię na duchu; dodaje ci nowych sił, które szepczą w twojej głowie, iż nie straciłeś jeszcze wszystkiego, a na pewno nie nadziei. Pozostała ci walka; ty zaś zbudowałeś swój własny front.

Dobrze, że posiadasz sojusznika.

 

 

*

- Tatusiu poczytaj mi bajeczkę. – czteroletnia szatynka patrzy na ciebie wielkimi, błękitnymi oczyma, które odziedziczyła ewidentnie po tobie; w tej pościeli w kwiatuszki jej ciało wydaje się być jeszcze drobniejsze, niż jest w rzeczywistości. – Tatusiu, proszę.
Uśmiechasz się smutno i sięgasz po niedaleko leżącą książkę z historyjkami, ale momentalnie ją odkładasz.

- A może sam ci opowiem, co? – pytasz, a twoja córeczka uśmiecha się słodko jak jakiś aniołek. Układa się tak, aby miała jak najlepszą pozycję obserwacyjną. Widzisz, że wodzi kochającym wzrokiem po twojej twarzy, którą oświetla tylko niewielka lampka z niebieskim abażurem w misie.
Niepewnie przełykasz ślinę.

- Dawno, dawno temu spotkałem księżniczkę, wiesz? Była piękna, miała fiołkowe oczy i podobny nosek do twojego, tak śmiesznie zadarty.  – Laura uśmiecha się szczerze, a do ciebie powoli puka spokój. W końcu, bo przecież był tak długo wyczekiwanym gościem – Ale nie uratował jej rycerz na białym koniu i lśniącej zbroi, bo gdyby nie ona, to tego księcia po prostu by nie było. Umarłby.
Mała momentalnie smutnieje, a ciebie w środku ściska jakieś niewyjaśnione uczucie, które nie może dać ci wytchnienia. Drżącymi palcami odgarniasz zagubione kosmyki brązowych włosów z jej słodkiej buzi.

- A czy ta historia skończyła się dobrze? – pyta nagle dziewczynka, przerywając tą chwilę ciszy, która zapadła między wami, swym dziwnym, ale zarazem jakże dojrzałym zapytaniem.
Przez jedną, bardzo krótką sekundę, nie wiesz, co masz odpowiedzieć, zresztą zastanawiasz się, czy w ogóle tej odpowiedzi musisz udzielić, niemniej widząc zamyśloną  - a zarazem zaciekawioną  - minę ubranej w piżamkę ślicznotki, zmuszasz się, by wypowiedzieć jedno, doprawdy dziwne i zgubne zdanie:

- Nie mam pojęcia.

*

Budzą cię pierwsze promienie słońca, które wpadają przez okno do twojego pokoju, ponieważ gdy kładłeś się do łóżka, zapomniałeś o zasunięciu ciemnozielonych rolet. Niemniej dziś jesteś niezwykle wdzięczny temu cudowi natury, iż pozwolił ci uwolnić się od tego koszmaru, który nawiedza cię już przeszło od tygodnia. Ciężko opadasz z powrotem na poduszki, ale nie chcesz ponownie zamknąć oczu, gdyż doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że teraz dziecko nie odpuści, a ty w końcu odpowiesz na - doskonałe w całej swej istocie - pytanie.
 Nie myślałeś, iż znajdziesz się na takim etapie w swoim życiu, w którym śnić ci się będzie twoja własna córka, której nigdy nie będziesz na pewno miał. Przełykasz gorzką ślinę; nabrała ona właśnie takiego posmaku, ponieważ została naznaczona kroplą goryczy przyniesioną przez śmierć. Kostucha ta zaś chytrze chowa się po kątach twojego stosunkowo dużego pokoju, grając z tobą w kotka i myszkę. Obserwuje cię. Patrzy. Słucha. Analizuje. Czeka na odpowiedni moment. Zaciera ręce. Cieszy się.

Pragniesz normalnie odetchnąć. Właśnie – pragniesz. Wnioskując jednak po tym, że bynajmniej nie jesteś w stanie tego zrobić – wybierać to ty sobie możesz, a rzeczywistość jest inna, tragiczna, bezlitosna, niezrozumiała dla przeciętnego ludzkiego umysłu. Chcesz krzyczeć; ale w sumie tego nie robisz, tocząc bezszelestną walkę z, na pewno niepokonanym, przeciwnikiem, który wysyła ci nieme znaki nakazujące, abyś się poddał.

Ty zaś go słuchasz, przestając oddychać.
Śmierć z kolei powoli przygotowuje się do sprintu, gdzie nagrodą jest twoje życie.

Wygra.

 

*

- To jeszcze nie koniec, atak był silny, ale nie ostateczny. Proszę mimo wszystko być dobrej myśli.
Powoli otwierasz oczy, starając się uniknąć oślepienia przez jaskrawe, szpitalne lampy. Czujesz, że lekko kręci ci się w głowie, niemniej to nie ma wielkiego znaczenia, bo oddychasz względnie normalnie; wiesz, iż to dzięki niewygodnej masce tlenowej, przez którą nie jesteś w stanie nic powiedzieć, więc po prostu milczysz nie dając znaku życia. Ponownie przymykasz zmęczone powieki, zatapiając się w swych nieruchomych myślach, w których zamiast spraw przyziemnych (takich jak na przykład twarde łóżko, na którym musisz leżeć), jest tylko i wyłącznie Rozalia.

Rozalia i jej delikatny, ale paraliżujący dotyk. Rozalia i jej fiołkowe oczy, które zdają się być studnią bez dna. Rozalia i ten jej piękny sposób milczenia, który stara się – mimo wszystko – mówić.
Rozalia. Ona. Sama w sobie. Tylko i wyłącznie.

Potrzebujesz jej jak powietrza, wiesz? Tak, jak narkoman narkotyków, a człowiek uzależniony od gier – komputera. Uzależniłeś się od zapachu jej perfum, które już później rozgryzłeś jako połączenie cytryny, pomarańczy i piżma; uzależniłeś się od dźwięku jej głosu wypełniającego każdą szparę w twojej popękanej, chorowitej duszy.
Kochasz ją, pomimo tego, iż wcale jej nie znasz.

Tak, ty obdarzyłeś kogoś swoją beznadziejną, ściganą przez śmierć miłością, choć przecież nigdy nie powinieneś tego robić, bo umrzesz. W myślach bijesz się za to, że uświadomiłeś sobie to właśnie teraz; masz ochotę nawrzeszczeć na wszystkich dookoła, a cały świat podpalić, by zniknął. Niemniej tak naprawdę to ty chcesz zginąć. Teraz. Aby nikogo nie ranić.
Poddajesz się. Nie zastanawiasz. Nie rozmyślasz. Nie ma potrzeby tego robić.

Ostatni raz bierzesz normalny, głęboki oddech, a następnie czubkami palców nieporadnie sięgasz po maskę tlenową, po chwili zdejmując ją kompletnie.
Później się krztusisz.

 

*

- Powiesz mi, dlaczego znów to zrobiłeś? – Rozalia siedzi przy twoim łóżku lustrując cię twardym spojrzeniem, a ty nie jesteś w stanie oderwać wzroku od własnych dłoni, którymi próbujesz się zająć, by tylko na nią nie patrzeć. Widocznie jednak ją ten fakt niezwykle denerwuje, ponieważ momentalnie piorunuje cię fioletem swych oczu, a ty grzecznie układasz je na klatce piersiowej, wzdychając.
- Nie.

Jedno słowo, a zabolało. Zarówno ją jak i ciebie, jednak uparcie milczysz, pragnąc, aby w końcu cię zostawiła, choć ona mimo twych błagań, nie rusza się z czarnego taboretu. W myślach analizujesz wszystko to, z czego zdajesz sobie sprawę, ale co z tego, skoro nie wyciągasz żadnych sensownych wniosków?
- Dlaczego? Przecież do tej pory mi mówiłeś. – starasz się nie słyszeć wyrzutu w jej głosie, który jest jednak niezwykle mocno wyodrębniony (w taki sposób, że niemal natychmiast trafia do twego serca, powodując znaczne przyśpieszenie jego pracy). W pewnym momencie naprawdę chcesz się komuś zwierzyć, ale wiesz też, iż ona po prostu nie może być tą osobą; nie masz zamiaru pogłębiać łączącej was więzi, bo gdy to zrobisz, zranisz ją, a tego byś sobie nigdy nie wybaczył. Dlaczego, więc zadajesz jej ból swoimi kolejnymi słowami?

- Nie wtykaj nosa w nieswoje sprawy.  – niemal sylabizujesz, wypuszczając wolno powietrze przez nos oraz zaciskając dłonie w pięści na śnieżnobiałej pościeli. – Nie chcę, abyś mnie niańczyła.
Jesteś sprzeczny sam ze sobą, wiesz o tym doskonale, ale nic nie możesz poradzić na to, że mimo wszystko odwzajemniasz pełne przerażenia spojrzenie dziewczyny (nie masz tego w planach, nie chcesz okazywać jakichkolwiek uczuć, musisz się z nich wyprać, pozbawić ich całkowicie, stać się bezdusznym).  Pragniesz przestać być człowiekiem.

- Nie mogę cię zostawić. – Rozalia szepcze cicho, ale echo jej słów zdaje się odbijać od wszystkich ścian w niewielkiej, pojedynczej szpitalnej sali. Przymykasz powieki, niemniej czujesz jak długie palce dziewczyny automatycznie szukają twojej dłoni, a gdy w końcu ją znajdują, ujmujesz je i zamykasz w mocnym uścisku.
Wiedziałeś, że nie wytrwasz w swym postanowieniu.

Cisza, która zalega po jej słowach, nie trwa długo, choć zdąża wypełnić twoją duszę kompletnie mimo, iż czujesz, że tak być nie powinno, bo to do niczego was nie zaprowadzi. Jednak nim się w ogóle orientujesz, z twoich ust ledwo wydobywa się nikłe błaganie o pomoc.
- Proszę, zostań.

_________________________________
pif paf, to nigdy nie powinno ujrzeć światła, mogłam zostawić to gdzieś głęboko na obrzeżach mego laptopka i poczekać aż naskrobałabym coś godnego uwagi.
Koniec końców wyszło, iż Kamil jest psychicznie chory, a Rozalia idiotką, która nikogo nie słucha. Fajnie. Iście ge-nial-nie.
brr, aż mi się zimno robi, gdy patrzę na jakiekolwiek zdanie z tej wady.
Tak źle jeszcze nie było.

No i napisałam już taką przejściówkę między jedną a drugą częścią tego opowiadania (tak, bo będą dwie) oraz epilog końcowy. Jednak jeśli chodzi o to ostatnie, to nie wiem... czegoś mi tak brakuje, choć słyszałam już dwie, całkiem sprzeczne z mymi poglądami, opinie. Zobaczymy.

Na pocieszenie dodam tylko, iż w poniedziałek przygotujcie się na Najwyższego.

sobota, 5 lipca 2014

Wada czwarta: Bezpodstawne zaufanie drugiemu człowiekowi. Opowieść o tym, co masz, choć mieć tego nigdy nie powienieneś.


- Opowiedz mi wszystko po kolei.
Nigdy nie myślałeś, że będziesz siedział naprzeciwko dziewczyny, której praktycznie nie znasz, z zamiarem zwierzenia się ze swej najgłębszej tajemnicy. Najbardziej przerażający z tego wszystkiego wydaje ci się fakt, że ona w sumie nie prosi, nie błaga cię o nic, a ty sam – z własnej nieprzymuszonej woli  - czujesz dziwną potrzebę mówienia, co w ogóle nie powinno mieć miejsca. Nigdy. A już na pewno nie w jej obecności.

Stajesz się po prostu bierny, poddajesz się tym wszystkim rozkazom w formie cichych zdań oznajmujących, które wypływają z ust tej przedziwnej istoty. Bierzesz głęboki wdech, by zacząć swą opowieść, ale wahasz się – widocznie jeszcze wtedy nie jesteś w pełni przekonany do tego, czy możesz obdarzyć ją zaufaniem. Twoje dłonie zaczynają niepokojąco drżeć, dlatego momentalnie układasz je na swych kolanach, rozmasowując je delikatnie, bo kończyny zdążyły już poddać się odrętwieniu. Wzdychasz, podejmując drugą próbę wydobycia z siebie jakiegokolwiek dźwięku – tym razem udaną.
- Pół roku temu  - zaczynasz niepewnym głosem z oczyma utkwionymi w swoich granatowych sznurówkach  - z treningu zabrało mnie pogotowie, ponieważ nagle zacząłem się dusić. Musiałaś przecież o tym słyszeć, nie ma innej możliwości, bo też na nim byłaś, ale w całkowicie innym końcu hali, prawda? – pomimo zadanego pytania, nie dajesz jej szans na sformułowanie jakiejkolwiek odpowiedzi, ponieważ niemalże natychmiast na nowo podejmujesz swą opowieść. Z tą różnicą, że powoli podnosisz głowę do góry, by upewnić się, że… no właśnie. Że co? Że Rozalia cię słucha? Prawdopodobnie tak. – W szpitalu zajęli się mną wprost wyśmienicie – jesteś pewien, iż w twoim głosie bez problemu można wyczuć sarkastyczną nutę – Stwierdzili, że musiało mnie coś uczulić, dali mi jakiś zastrzyk, kroplówkę, a pod wieczór zadowoleni wypuścili do domu.

Dziewczyna milczy, a ty nie jesteś w stanie czegokolwiek wyczytać z wyrazu jej twarzy, co w pewnym sensie cię przeraża. Przymykasz oczy, przypominając sobie to, czego zdążyłeś już doświadczyć w przeciągu swojego krótkiego życia.
- Przez chwilę miałem spokój. Co nie zmienia faktu, że czułem, iż coś wyjadało mnie od środka; niszczyło moje ciało. A ja nie chciałem niczego więcej aniżeli biegać, byłem przecież najlepszy, pragnąłem wystartować w maratonie i jakimś cudem go wygrać. Z tym czymś się jednak nie dało.

Rozalia siedzi na trawie, bawiąc się jej jednym, wyjątkowo pięknym ździebłem. Długimi palcami, które – według ciebie -  z powodzeniem mogłyby należeć do wybitnego pianisty, gładzi zieloną roślinkę, jakby była jakimś cudem natury, a nie czymś, co otacza jej drobną postać z każdej możliwej strony. Mimo to jesteś pewien, że cię słucha bardziej niż ktokolwiek wcześniej.

- Przyjaciel mojego taty jest pulmonologiem. Oczywiście nikomu o niczym nie powiedziałem, sam podjąłem decyzję o tym, że powinienem się do niego zgłosić. Zapisałem się na prywatną wizytę, pieniądze nigdy nie były dla mnie problemem. I wiesz co? – mimo wszystko prawie parskasz błagalnym, proszącym o litość śmiechem, gdy przypominasz sobie minę Jerzego, kiedy zobaczył cię na progu swojego gabinetu po raz pierwszy – Gdy tylko zasiadłem naprzeciw lekarza, wiedziałem, że nigdy nie powinienem tego robić oraz, iż popełniam błąd. Od tamtej pory było tylko gorzej.
Urywasz. Nie wiesz, czy jesteś w stanie kontynuować swoją opowieść, choć ona dość wyraźnie zaznaczyła, że masz powiedzieć jej wszystko. Co nie zmienia faktu, iż to, do czego zmierzasz, jest zbyt bolesne i świeże, by o tym opowiadać. Musisz zebrać się na ogromną odwagę, aby skończyć, choć ból psychiczny ponownie daje o sobie znać w sposób niezwykle wyrafinowany – postanawia rozerwać ci serce i wyprać cię z wszelakich uczuć prócz tych najgorszych. Mocno zaciskasz zęby.

- Szpital. Badania. Wyniki… Szpital, badania, wyniki… kolejne wyniki i jeszcze kolejne. I w końcu diagnoza.  – czujesz, iż zaczynasz gubić się w ilości oraz sensie pojedynczych słów, które wypływają z twoich ust z prędkością co najmniej równą karabinowi maszynowemu.   – Czeka mnie śmierć, za mniej więcej rok. Po prostu zabraknie mi powietrza, a płuca przestaną pracować. Uduszę się, choć jeszcze dokładnie nie wiem, jak to będzie wyglądać, niemniej podejrzewam, iż podobnie jak wtedy, gdy złapał mnie atak na moście, z tą różnicą, że będzie oczywiście silniejszy; zabije mnie.
Zbierasz się na odwagę, by spojrzeć na towarzyszącą ci dziewczynę. Głęboko – w tych marnych resztkach swojej duszy – czujesz, iż dzięki temu wyznaniu, ona stała się jedną z najbliższych ci osób. Sam nie wiesz, kiedy ani jak to się stało, jednak jest to prawdą. Najprawdziwszą na świece.

 

*

To chore. Przecież jej nie znasz. Nie masz prawa, by czegokolwiek od niej wymagać oraz obowiązku jej przepraszać. W jakim, więc celu przemierzasz kolejne skąpane w lipcowym słońcu brukowe uliczki, by zaleźć się jak najszybciej pod jej drzwiami?
Sam nie wiesz, co tobą kieruje. Może fakt, że tydzień temu, na tym cholernym moście, ją uraziłeś i nie podjąłeś jakiejkolwiek próby zatamowania tego, co miałeś jej do powiedzenia, a może to było coś całkowicie innego? Coś, czego nie potrafisz zrozumieć oraz nazwać?

Nie wiesz. I to cię przeraża.
A kiedy już w końcu docierasz na miejsce i naciskasz dzwonek w kształcie paszczy lwa (przez myśl przechodzi ci fakt, iż takie coś dużo lepiej nadawałoby się na jakąś kołatkę rodem wyjętą z czasów Nerona), w głowie masz kompletną, niemalże idiotyczną pustkę, co uświadamia cię w przekonaniu, że niezależnie od tego, kto otworzy te przeklęte drzwi, całkowicie się przed tym kimś skompromitujesz. Zaciskasz usta w przypływie irytacji, walcząc z samym z sobą, by po prostu nie odwrócić się na pięcie i nie uciec, bo przecież nie po to tu przyszedłeś; wiesz jednak, że gdzieś tam w głębi serca, nie chcesz wcale stąd odejść.

Kroki, które słyszysz z wnętrza domu, są niezwykle szybkie i donośne. Masz niemalże pewność, iż należą do mężczyzny i się nie mylisz; rzadko kiedy to robisz. Chwilę później stoisz już twarzą w twarz z dziadkiem dziewczyny. Znasz go dość dobrze, kiedyś przychodził w konkury do twej owdowiałej babci, ale ta dała mu kosza, co nie zmienia faktu, że lubił odwiedzać ją w jakieś niedzielne popołudnia, by wypić z nią herbatę z powidłami jej własnej roboty i pogadać na temat „jak to było kiedyś oraz co się zmieniło na tym nowoczesnym i jakże złym świecie”.

Staruszek spogląda na ciebie co najmniej dziwnie, bo przecież zjawiasz się w progu jego domu chyba po raz pierwszy, nie mówiąc już kompletnie o tym, że mało nie wypala dwóch dymiących dziur w twej czaszce, gdy pytasz o jedyną wnuczkę tego pana, która jest jego oczkiem w głowie. Całe szczęście  - a może i nieszczęście! – dziewczyna pojawia się tak nagle, iż masz niemałe wątpliwości, czy przypadkiem nie wzięła się znikąd. Jak duch - co najmniej.

Mówisz, że chcesz porozmawiać, ona zaś godzi się na tą propozycję natychmiast, bez większego zastanowienia czy wysuwania możliwych późniejszych konsekwencji tego spotkania.

Idziecie w ciszy, która nie jest ani trochę krępująca lub zawstydzająca. Nie. Ona zdaje się budować wasze wzajemne relacje oparte na bliskości. I być może wy wtedy nie zdajecie sobie z tego wszystkiego sprawy, być może nie chcecie dopuszczać do siebie myśli o tym podłożu, niemniej to, co jest między wami, pogłębia się wraz z każdym waszym zmieszanym oddechem, każdym biciem serca, z każdym wypowiedzianym później słowem, ale też z milczeniem.

Z chwili na chwilę potrzebujesz jej coraz bardziej. Ona zaś prawdopodobnie czuje to samo, ale nie wiesz, jak masz się o tym przekonać. Siadacie na łące, wśród pachnącej latem trawy, która pod wpływem padających na nią promieni słonecznych, bawi się wszelkimi odcieniami zieleni.

I właśnie wtedy Rozalia każe ci opowiadać.

 

*

- Naprawdę nic się nie da zrobić? – jej pytanie przez moment wydaje ci się bardzo naiwne, niemal dziecinne, ale gdy tyko odrywasz spuszczony wzrok od swych dłoni, natrafiasz na jej łagodne spojrzenie, w którym nie widzisz jednak ani jednej krzty współczucia i litości, co - jakimś niewytłumaczonym trafem – podnosi cię na duchu.
Myślisz nad ewentualną odpowiedzią, jednak nie masz pojęcia, jak ma ona wyglądać, co skutkuje wymownym milczeniem z twojej strony, a ona – bezpodstawnie – bierze to za nieme potwierdzenie tej jakże żałosnej tragedii. Z jednej strony chcesz powiedzieć jej o nikłej możliwości przeszczepu, co jednak nie może przejść ci przez gardło (prawdopodobnie dlatego, że jest to po prostu niemożliwe, a ty łączysz to z głupim łudzeniem i nieliczeniem się z zaplanowanym (być może niedanej jak niekreślonym wczoraj) przeznaczeniem. Twoim losem, który jest dziełem samego Boga; Jego zdania zaś się nie podważa).

- Może jakiś inny lekarz powiedziałby coś sprzecznego z opinią tego, u którego się leczyłeś?
Jeśli tą nikłą wymianę informacji i przerażających wyników w ogóle leczeniem można nazwać.

W duchu żałujesz wcześniej podjętej przez siebie decyzji o tym niezwykle spontanicznym spotkaniu. Niemalże plujesz sobie w brodę za to, że nie jesteś w stanie podnieść się i odejść, zostawiając ją samą z tym wszystkim, czym od ciebie usłyszała; wiesz jednak, że skończyłoby się to identycznie jak dziś. Ty miałbyś wyrzuty sumienia i, tłumacząc sobie swoje irracjonalne zachowanie, ponownie stanąłbyś na jej progu, a drzwi pewnie znów otworzyłby ci jej dziadek.
Oddychasz wolno i uważnie. Nie chcesz, by przydarzył ci się atak w jej obecności – tak jak przed tygodniem. Nie możesz jej straszyć, ani – co gorsza – do czegokolwiek zmuszać czy zobowiązywać. Powoli podnosisz się na nogi, choć w pierwszym momencie wcale ich nie czujesz, zapomniałeś już całkowicie o tym, że zdrętwiały w tej jakże niewygodnej pozycji, w której siedziałeś. Cicho przeklinasz pod nosem.

- Kamil, nie możesz się poddać.
Rozalia również wstaje. W dłoni już nie ma tego źdźbła trawy, którym próbowała zająć swoje ręce, gdy mówiłeś jej o swej największej boleści oraz tajemnicy. Ty zaś stoisz w jednym i tym samym miejscu, chociaż jeszcze przed sekundą miałeś ochotę pójść sobie gdzieś daleko, gdzie nikt by cię nie znał i nie wiedział o tym, że próbujesz jakoś zapomnieć, iż nie dożyjesz momentu, w którym staniesz przed ołtarzem z kobietą swego życia, nie usłyszysz płaczu swych dzieci i nie będziesz śmiesznie dmuchał na każdą ich ranę, aby nie bolało. Niemniej jakoś nie potrafisz się ruszyć; masz nieodparte wrażenie, że zapomniałeś jak się chodzi, co jest przecież niemożliwe, ale ciebie nic już nie dziwi.

Dziewczyna podchodzi do ciebie, ale ty zauważasz ją dopiero wtedy, gdy jest jakieś dwa kroki przed tobą, co  - jakimś cudem – zaczyna cię niepokoić, sam w sumie nie wiesz, z jakiego powodu tak się dzieje.  Ostatkiem silnej woli cofasz się.

- Nie zrobisz tego więcej?
Pytanie, które ona zadaje, zawisa niefortunnie w powietrzu, powodując szybsze bicie twego serca. W pierwszej chwili nie wiesz, o czym ona mówi, ale tak naprawdę dokładnie zdajesz sobie sprawę z tego, że ma na myśli te twoje dwie próby samobójcze, kiedy powstrzymała cię przed znalezieniem się przed obliczem śmierci, a następnie w jej trupich, kościstych ramionach. Starasz się pokonać suchość w krtani i, niemal resztkami sił, szepczesz:

- Nie. Obiecuję, że nigdy więcej nie targnę się na swoje życie, Rozalio.
Kłamiesz. Perfidnie kłamiesz.

Niemniej ona ci wierzy.
 
______________________
Blogger już mnie kocha - odstępy są normalne, a przynajmniej takie powinny być (za chwilę to opublikuję i  zobaczę).
I jakoś tak dumna jestem jednak z tej czwóreczki, bo wybrnęłam  - jakim cudem, nie wiem -  z tego ślepego zaułka o nazwie "Rozalia wie o chorobie".  
Dziękuję, dziewczęta za komentarze! Przepraszam, że nie odpowiadam, ale ostatnio jakoś nie mam po prostu na to siły.
Buziaki! :*